wtorek, 27 maja 2014

Gdzie jest mnich?

Kilka słów o pobycie w "świątyni buddyjskiej". Dlaczego w cudzysłowie? Bo po dwóch dniach czujemy się lekko nabici w butelkę. Pobyt w tym, nazwijmy to po imieniu, HOTELU miał swoje dobre i złe strony, ale zakonnego buddyjskiego życia to myśmy prawie nie widzieli, chyba że bycie buddyjskim mnichem polega na byciu niewidzialnym.

Dwa przewidziane przez tę instytucję otarcia się o życie mnichów to udział w porannych modlitwach o godz. 6.00 oraz udział w wieczornych zajęciach z kaligrafii, polegających na kopiowaniu sutr. Z tego pierwszego skorzystałem, budząc się o 5.30. Szorując piaskiem pod powiekami i kapciami po wytartych przez czas deskach, powlokłem się krokiem lunatyka do części leżącej chyba po drugiej stronie miasta. Udział w ceremonii sakralnej polegał na tym, że kilku mnichów zamkniętych w pomieszczeniu modlitewnym recytowało sutry w charakterystyczny śpiewny i mantryczny sposób, a świeccy uczestnicy (głównie Japończycy) siedzieli na tatami na zewnątrz. Mnichów było widać przez drewniane kratki. Co chwilę ktoś z wiernych podsuwał się na kolanach blisko jedynych otwartych drzwi i tam krótko modlił się, wrzucając oczywiście grosz do skrzynki. Po 20 minutach słuchania na klęczkach mnisich przyśpiewów poczułem drętwienie w nogach i w uszach, raczkiem wycofałem się w stronę drzwi wejściowych. I tyle co do kontaktu z życiem zakonnym. Z lekcji kaligrafii nie skorzystałem, wiedząc, że jest to przepisywanie niezrozumiałych sutr w towarzystwie mnicha, który nie mówi ani słowa po angielsku.

Moje nadzieje na porozmawianie i zobaczenie tego, jak wygląda ich codzienność, spaliły na panewce. Cała reszta to było zwykłe życie hotelowe. No, może nie takie zwykłe, bo w końcu to ryokan z onsenem (ciepłym źródłem). Po raz pierwszy więc miałem skorzystać z tradycyjnej furo (łaźni), którą zazwyczaj poprzedza się honoryfikatywnym o: ofuro (choć to nieprzetłumaczalny honoryfikator, to na polski tłumaczy się go jako "szanowny/a", co w tym przypadku daje dziwoląg - szanowna łaźnia). Procedura korzystania z tego przybytku (podobnie jak w publicznym - sentō) jest ściśle określona.

Najpierw szukamy wejścia dla swojej płci, które w hotelu było oznaczone również w języku angielskim:


To małe kanji na górze po lewej oznacza mężczyznę.

Noren wiszące nad wejściem są dla nas zaproszeniem,



zaraz za wejściem ściągamy klapki


i dalej już wędrujemy na bosaka.


Potem rozbieramy się do golutkiej natury, a yukata ląduje w takim koszu:


Następnie odwieszamy ręcznik w miejscu przeznaczonym do późniejszego wycierania:


i w ten sposób docieramy do części zasadniczej i zasadniczo najciekawszej:


należy podejść do ściany, posadzić gołą pupkę na plastikowym taborecie i porządnie się umyć od stóp do głów spłukując z siebie wszystkie brudy (pamiętajmy, że w Japonii woda ma też moc oczyszczającą dla duszy). W tradycyjnych łaźniach spłukuje się ponoć wodą z miseczek, które stoją obok taboretów - archaizm z czasów, kiedy prysznic był nieznany. Mam nadzieję, że będę miał okazję spróbować ablucji w prawdziwej prowincjonalnej sento. Oby nie raz!

Po starannym umyciu nabywamy prawa do moczenia umęczonych mięśni we wspólnym baseniku, gaworząc sobie przyjacielsko z japońskimi golasami (do sesji foto wybrałem oczywiście moment, kiedy wszyscy pielgrzymowali po Koyasan).



Uwaga: wbrew pozorom nie nazywa się to jacuzzi! Jacuzzi był włoskim emigrantem, który w USA opatentował swoją wannę z bąbelkami i nawet nad Japonią nie przelatywał.

Wyjście z onsenu jest prostsze, bo robimy po prostu wszystko (łącznie z opłukaniem pod prysznicem, jeśli ktoś potrzebuje - ja wolałem to robić) w odwrotnej kolejności.
Moczenie się w wielkich wannach jest z pewnością jedną z bardziej rozpoznawalnych tradycji japońskich. Ja jednak nie czułem się komfortowo w baseniku, w którym przebywali inni, a który nie posiada przelewowego filtrowania jak we współczesnych zachodnich basenach. Woda ciurkała co prawda z paszczy kamiennego lwa, jednak urządzeń filtrujących nie widziałem. Za to różnego rodzaju wykwity na ścianach, kaflach i spoinach - i owszem.

Drugi plus świątynnego pobytu to shōjin ryōri - buddyjskie (wg reklam) wegetariańskie jedzenie.



Było wegetariańskie i rewelacyjnie pyszne, ale tak wykwintne i różnorodne, że buddyjscy mnisi oglądają je raczej tylko na obrazkach z reklam hotelu. Kolejny pic turystyczny, chociaż baaardzo smaczny! Fakt, że oba posiłki podawano do pokoju, może wydawać się ekstrawagancko kuszący, ale jednocześnie brak jakiejś wspólnej stołówki (refektarza!) był kolejnym elementem izolowania nas od domniemanego życia klasztornego. Izolowano nas również (segregacja rasowa!?) od turystów japońskich, którzy nocowali w innym skrzydle hotelu i jadali wspólne posiłki! Zdjęcie ich kapci lężących grupowo w nienagannym porządku zamieszczałem w poprzedniej notatce. W naszym otoczeniu kwaterowano wyłącznie gaijinów. Z dotychczasowych kwater, w jakich mieszkalismy, w tym hotelu czuliśmy się najbardziej wyobcowani.

Personel, uczynny i sympatyczny, to były również osoby świeckie (w tym dużo kobiet).

Tradycją Japonii są również cieniutkie papierowe ściany, przez które możesz usłyszeć wyznania miłosne, które sąsiadka wyszeptuje sąsiadowi do ucha. O innych dźwiękach naładowanych większą ilością decybeli nawet nie wspomnę. Basen bez przelewowego filtra i papierowe ściany to dla mnie przykłady tradycji na siłę, sąsiadującej zresztą bez żenady z podgrzewanym sedesem, telewizorem lcd, sejfem na kosztowności i największą ohydą w Fukuchiin - jaskrawoczerwonym jidohanbaiki brutalnie wrzuconym w przepiękne korytarze hotelu.

Jestem pewien, że ying tradycji z yang nowoczesności mogłyby się tu lepiej ułożyć.

A propos korytarzy - przebywanie w tym rozległym obiekcie (wciąż nijak nie mogłem odkryć przestrzeni, w której pochowali się złośliwi mnisi) było ciekawą i przyjemną lekcją rozkładu wnętrz, które znamy choćby z filmów Kurosawy.


Rozległe ,nieumeblowane przestrzenie sal otoczone były otwartymi na wewnętrzne ogrody krużgankami, zwanymi tu rōka, a cały kompleks wnętrz przypominał ogromne puzzle układane z kwadratów i prostokątów.


Nie dziwi to, jeśli weźmiemy pod uwagę jednostkę miary japońskiego wnętrza, czyli jedną matę tatami (dla dociekliwych: 180 x 90 cm). Wymiary pomieszczeń podaje się w Japonii właśnie w liczbie tatami, które można w nich rozłożyć. Pomieszczenia są więc tak projektowane, aby po ułożeniu mat nie została żadna niepokryta przestrzeń (chyba że jest taki cel, jak choćby wąski pasek podłogi pozostawiony na walizki w pokoju u pani Chiaki w Narze). Stosuje się (rzadziej) maty o innych rozmiarach, ale nie komplikujmy tak zwięzłego opisu. :)


Jeśli do opisu powierzchni poziomych dodamy informację, że tradycyjne ściany - fusuma i przesuwane drzwi - shōji  są wykonane z lekkich ram drewnianych i papieru (w drzwiach cieńszego, przepuszczającego więcej światła), to stwierdzimy, że przestrzenny układ tradycyjnej zabudowy japońskiej przypomina monotematyczne obrazy Pieta Mondriana przeniesione w 3D. 


Jeszcze krótko dodam, że cały tradycyjny system ścian jest mobilny - można je usuwać i przenosić w inne miejsca, aranżując przestrzeń według doraźnych potrzeb. Jedynie takie pomieszczenia jak wejście, kuchnia, łazienka i toaleta mają swoje ściśle określone miejsce w przestrzeni mieszkalnej. 


Każde inne pomieszczenie może pełnić dowolną funkcję: salonu, sypialni, pokoju spotkań i narad albo gościnnego. Już nawet z tak wątłą wiedzą robi się jasne, dlaczego nie meblowano wnętrz, a niemal cały przenośny dobytek trzymano w oshiire - części domu przypominającej wielką szafę skrytą w ścianach. 


Na koniec ciekawostka: domy mieszkalne projektowane są na określony, dosyć krótki, czas - drewniane przeciętnie na 20, a betonowe na 30 lat. Najczęściej po tym czasie są stawiane od nowa. Mimo że mowa tu o domach mieszkalnych, to spotkałem się z opisami wielu świątyń, które co jakiś czas rozbiera się do gruntu i stawia od podstaw. Czy takie dziwo można nazwać jeszcze zabytkiem?


Życie Japończyka przesiąknięte jest tymczasowością. Mieszka na, obok lub pod wulkanem, w sąsiedztwie tektonicznego Rowu Japońskiego, który od czasu do czasu, oprócz trzęsień ziemi, przysyła morderczego posłańca - tsunami, w obszarze szalejących regularnie tajfunów oraz mało sympatycznego, przerośniętego zwierzaka - Godzilli. Zapewne dlatego Japończycy jak nikt inny wypracowali w sobie umiejętność nie tylko życia chwilą, ale przede wszystkim zdolność czerpania radości z obserwacji i współczucia wobec każdego ulotnego piękna, czego najbardziej znanym na świecie przejawem jest Hanami - coroczne świętowanie kilkudniowego cudu kwitnących wiśni - Sakury.

Nasza obecna ulotność i tymczasowość objawia się ciągłymi przenosinami w towarzystwie dwóch małych walizek po całej Japonii. Dzisiaj wyprowadziliśmy się z Koyasan. Mamy oboje mieszane odczucia co do pobytu w świątyni - hotelu Fukuchiin (Koyasan broni się sama). Były w nim dobre elementy, ale chyba przeważały te zalatujące niesmakiem. Rano opuszczaliśmy obiekt bez dotychczasowej formuły "żegnaj i dziękujemy, domku", ale raczej z małym "ufff". 

12 komentarzy:

  1. Fajnie napisaleś "Życie Japończyka przesiąknięte jest tymczasowością. Mieszka na, obok lub pod wulkanem..." Tak sobie myślę jak chrześcijanina "zdrowego". Kolega Misjonarz z Afryki podobnie pisał a "Tambylcach" przyjdzie deszcz i domu nie ma a na drugi dzień jest następny z chrustu. Trzymaj się Tomek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Tomek! My budujemy siermiężnie i na wieki wieków amen! Natura nam na to pozwala przez swoją przewidywalność. Ale ci inni, ulotni mają coś czego możemy im pozazdrościć - pewien rodzaj wolności.

      Usuń
    2. Wolność? Nie mają wolności od strachu o jutro. Wg mnie męczące jest przeżywanie każdego dnia jakby to miał być mój ostatni dzień w życiu. Człowiek potrzebuje komfortu ciągłości... Nie zazdroszczę Japończykom, wręcz mi ich żal...

      Usuń
    3. Powiedz to beduinom albo eskimosom :) Ludzie mają różne potrzeby "ciągłości" czy stabilizacji. Pisząc "pewien rodzaj wolności" mam na myśli subtelność polegającą na odwrotnej proporcjonalności przywiązania i wolności, a nie wolność jako taką. Skrajne przejawy tej zależności to: nie masz niczego - jesteś wolny (np. buddyzm) opływasz w majątek - jesteś więźniem (np. marksizm ;). To, że Japończyk, w tym kontekście, jest bardziej "ulotny" nie oznacza, że każdy dzień przeżywa jako swój potencjalnie ostatni (bo tak z pewnością nie jest), ale implikuje rodzaj wrażliwości, której nam "stabilnym" być może brakuje. Miło, że wpadłeś/aś :) Zapraszam!

      Usuń
    4. Masz rację. Inni pojmują świat inaczej :). Poczucie wolności bliskie jest odczuwaniu szczęścia, każde z tych pojęć mieści tak wiele w sobie. Wiele w tym wszystkim sprzeczności: niepewność jutra ze strony natury ale i rekordy długowieczności mieszkańców wysp; ciągła gotowość budowania od nowa zachowując stare, wypróbowane metody; jednostka tworzy społeczność i mimo, ze jednostka ginie - społeczeństwo trwa i nawet się rozwija ... Dla mnie zawsze fascynującym momentem jest spotkanie z moimi przeciwieństwami (w mikro jak i makro wymiarze). Podziwiam pomysł na Japonię, życzę wielu zaskoczeń, refleksji ... Pozdrawiam, podczytuję :).

      Usuń
  2. Szkoda, że takie macie wrażenia z pobytu w miejscu, które wyglądało (zdjęcia) na kwintesencję japońskiej kultury (pomijając automat Coca-Coli). Nie no, to dobrze, że piszesz o plusach i minusach, ale w bajkowej wizji Japoni to dla mnie mały zgrzyt.
    VS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo zgrzytnęło, aż echo poniosło. Widziałem natchnienie na twarzach gaijinów jadących do Koyasan. Było ono wyrazem oczekiwania na spotkanie z buddyjską duchowością. Moja osobista facjata miała taki wyraz już ze dwa miesiące przed przyjazdem :) A potem, gdy mięśnie podtrzymujące zachwyt opadły, ukazał się zmizerowany grymas zawodu (widziałem w lustrze)

      Usuń
  3. W sumie to i tak lepiej niż rozpalanie ogniska z wodzem Masajów za $20 :)
    Pozdrowka,
    Wuj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, no! W tych 20$ były jeszcze rącze taneczne podskoki z całym rzędem młodzieży! Do dzisiaj zdjęcie z tego wyczynu wisi u nas na ścianie :) Cena warta była tej sztuki, czego o Fukuchiin powiedzieć nie mogę. Cześć Wuj!

      Usuń
  4. Gratulacje Robercie! do teraz mogłam czytać o Japonii i wyprawie do niej na blogu Gosi a teraz spojrzenie z drugiej strony! bardzo cieszę się, że będziesz kontynuował "doniesienia" z podróży!
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ile sił w palcach, motywacji w głowie i czasu w zegarku! Zapraszam :)

      Usuń
  5. Zastanawia mnie zderzenie tej tymczasowości z tymi sędziwymi drzewami ,jak udało im się przetrwać ?,kiedyś przecież były wątłymi roslinkami .

    OdpowiedzUsuń