poniedziałek, 26 maja 2014

Na szczytach Koyasan

Dojechaliśmy do Koyasan. :)

Zanim jednak zaczniemy wycieczkę po tym świętym miejscu, nastąpi krótka (obiecuję!) opowieść o podróży.

W Narze żegnały nas piękna pogoda oraz filigranowa i przemiła pani Chiaki.


Na dworcu niespodziewanie trafiłem na dużą grupę rowerzystów, którzy robili to, o czym chciałbym przestać gorączkowo myśleć, a nie mogę - rozpakowywali rowery z toreb o nazwie rinko bukuro.

Ten koszmar czeka mnie i Krzyśka każdorazowo, kiedy zechcemy skorzystać z transportu kolejowego. Należy zdemontować przednie koło, kierownicę i siodełko i zapakować całość do czystej torby. Tylko tak można wejść z rowerem do pociągu, a i tak długość torby będzie wynosiła ok. 150 cm. Jeśli do tego dodamy wszystkie sakwy z manelami zapakowane do torby żeglarskiej, a przede wszystkim fakt, że aranżacja wagonów kolei japońskich nie przewiduje transportu czegokolwiek, co jest większe od małej walizki oraz inny fakt, że bywa w nich często tłoczno, to jest się czego obawiać.
Ale cóż, nie takie problemy się przełamywało w "turystycznych" pociągach zmierzających z Polski do Rumunii w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, więc i teraz damy radę. A jak nie damy rady, to damy radę, tylko inaczej. A jak nie...

W pierwszym etapie naszej dzisiejszej podróży przemieściliśmy się z Nary do Osaki. Ani kawałka zieleni - wszystko ciasno zabudowane. Potem pojechaliśmy na południe do Hashimoto, aby tam przesiąść się jeszcze raz do krótkiego pociągu do Gokurakubashi. Ten odcinek był już bardzo malowniczy.


Pociąg wspinał się dolinami i wąwozami w porośnięte gęstym lasem coraz wyższe góry, a my zachwyceni nimi udawaliśmy, że nie dostrzegamy często i gęsto rozstawionych słupów sieci energetycznych. W tej części Japonii, którą zjechaliśmy do tej pory, niemal cały krajobraz jest mocno przekształcony przez człowieka (konkretnie - Japończyka). Może kiedyś poświęcę temu więcej miejsca.


Tory wiły się pod górę,

mijając coraz mniejsze stacje,



aż w końcu dotarliśmy do Gokurakubashi, której nazwa istnieje chyba tylko jako określenie stacji kolejowej ze ślepym torem,


bo wokół stacji były same drzewa i krzaki oraz wąska drożyna prowadząca gdzieś w głąb lasu.
Stamtąd miała nas zabrać kolejka szynowo-linowa, w której z początku znaleźliśmy się sami,


ale wkrótce przyjechał kolejny pociąg i wysypała się z niego pielgrzymkowa obfitość. Pielgrzymi byli pobudzeni, bardzo ruchliwi i gadatliwi. Nic dziwnego, niedługo mieli się znaleźć w jednym z najbardziej uświęconych miejsc w całej Japonii.


Poniżej moja osoba na pierwszym planie udaje, że niby jej się omyłkowo aparat odwrócił i robi (kompletnie rozmazane) ujęcie temu tłumkowi. Wysiłek na mojej twarzy pokazuje, jak ciężka to praca. :)


Po osiągnięciu szczytu góry zostaliśmy wyrzuceni na plac manewrowy autobusów. Ponieważ stało ich tam kilkanaście, musiałem dogadać się z zawiadowcą tego portu. 


Udało się!


Wskazany autobus zawiózł nas na właściwy przystanek.


Wyobraźcie sobie małe miasteczko, dosyć gęsto zabudowane, z jedną główną ulicą i kilkoma pomniejszymi, bez wyraźnego centrum. Taką miejscowością jest właśnie Koyasan. Teraz należy swoją wyobraźnię przekonfigurować: w Koyasan nie ma domów mieszkalnych. Zdecydowana większość zabudowy to sąsiadujące ze sobą świątynie. Jest też kilka sklepów, głównie z dewocjonaliami i innymi pamiątkami (ani jednego spożywczego), posterunek policji, jedna restauracja (wieczorem była zamknięta). Reszta to świątynie. Jest ich ponad 100! Połowa z nich prowadzi biznes hotelowy, z którego uroków skorzysta również para pielgrzymów z kraju nad Odrą (tego po prawej stronie).

Ojcem miasta świątyń jest Kukai, mnich buddyjski, który w 805 r. n.e. studiując w Chinach buddyzm ezoteryczny (tzw. Sutrę Mahavairocanę), przeniósł go na grunt japoński i założył sektę Shingon. Po długiej wędrówce po całym kraju w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na siedzibę sekty znalazł je właśnie tutaj i w 826 r. rozpoczął budowę pierwszego kompleksu świątynnego zwanego Garan. Dlaczego tutaj? To wyjaśnia legenda. Będąc w Chinach, chwycił pewnego razu sankosho (narzędzie do obrządków buddyjskich), wziął porządny zamach i cisnął tym, dając dziwaczny wyraz tęsknoty, w kierunku Japonii. Kiedy lata później spacerował w poszukiwaniu miejsca na siedzibę swojej sekty, natknął się na sosnę, między gałęziami której tkwiło jego sankosho. Trzeba mu oddać, że miał rzut! Być może popularność baseballu w Japonii to też jego zasługa. Wspomniana sosna ponoć rośnie sobie do dziś - po ponad 1200 latach! Zresztą Kōbō Daishi - takie imię nadano mu później, też żyje do dziś! Uważa się, że udał się do swojego mauzoleum w Koyasan i pogrążył w stanie wiecznej medytacji. Widzieliśmy na własne oczy, jak mnisi na swoich barkach wnieśli do mauzoleum coś w rodzaju arki przymierza. Kiedy spytałem jednego z nich, dyżurującego przy wejściu, co to wjechało do Kōbō Daishi'ego, odpowiedział całkiem poważnie: raanchi desu (lunch). Medytacja medytacją, ale jeść trzeba. Zatroskany dopytałem o inne posiłki. Okazało się, że śniadanie jadł około szóstej rano. No, źle to mu tutaj nie jest! Sankosho było dobrym drogowskazem!

Po przybyciu do hotelu ucieszyliśmy oko otaczającą go zielenią,



złożyliśmy walizki w recepcji (na check in trzeba było poczekać do 15.00), pozachwycaliśmy się wstępnie ogrodem w stylu zen


i poszliśmy na krótki spacer w złą stronę. Nic bardziej wkurzającego, niż być zmęczonym podróżą, nie móc wejść do hotelu, pójść na spacer drogą ostro spadającą w dół, po pół godzinie marszu stwierdzić, że już dwadzieścia minut temu skończyły się wszelkie zabudowania, a nowe się nie pojawiają i ze łzami w oczach stwierdzić, że nie ma innej drogi powrotnej, jak ta pod górę! Zgrzytając butami o żwir i zębami o zęby, powłóczyliśmy się z powrotem.

Dobre wiadomości były takie, że mamy już prawo do wejścia i że za chwilę podadzą do pokoju shōjin ryōri. Mniam!

Ubraliśmy się błyskawicznie w yukata (koniecznie lewa poła na prawej, bo odwrotnie to tylko zmarli mogą!) i już niedługo witaliśmy panią z całym zestawem lakowanych stoliczków zastawionych mnóstwem miseczek i kubeczków! A w każdym inna niespodzianka!


Widać na zdjęciach naszą radość oraz wymianę poglądów kulinarnych z obsługą.


Po naprawdę obfitym wegetariańskim posiłku poszliśmy jeszcze na spacer w przeciwną niż przedtem, właściwą stronę! I ujęliśmy okolicę w kadr.


Nasz hotel w nocnym świetle prezentował klimat rodem z filmu samurajskiego.


A tak wyglądają hotelowe cichobiegi grupy japońskich pielgrzymów, którzy obok spożywają kolację.

Jest porządek, nie?

Po powrocie do pokoju zastaliśmy przygotowane "łóżka", czyli futony i pościel,


a ponieważ było już bardzo późno według zakonnego rozkładu dnia (20.30!), nie pozostało więc nic innego, jak powiedzieć sobie i Wam, czytelnicy...
Dobranoc. :)

5 komentarzy:

  1. Wszystko bardzo ciekawe i piękne ! T.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne zdjęcia i opisy :))
    Będę zaglądać a Wam szczerze zazdroszczę :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeżeli 20,30 to bardzo późno, to o której godz jest pobudka ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna kronika z ciekawej wyprawy i ta piękna polszczyzna. Czy przyzwyczaiłeś się do japońskich " wygód"?

    OdpowiedzUsuń
  5. I jak rozpoznać które czyje????

    OdpowiedzUsuń