sobota, 24 maja 2014

Samotność w Yoshino

Dzisiaj zapragnęliśmy wycieczki spontanicznej. Jak Bolek i Lolek palcem po globusie, tak my na serwerze japan-guide.com wyszukaliśmy kilkanaście propozycji wycieczkowych na południe i wschód od Nary (na północ i na zachód są Kioto i Osaka, a to brzmiało zbyt metropolitalnie) i na chybił trafił wybraliśmy Yoshino, małą mieścinę leżącą w górach i prezentowaną w japan-guide.com ze względu na bogatą historię, piękno lokalnej sakury, świątynię Kimpusenji oraz kilka dorocznych festiwali, w tym Skaczących Żab (!). 

Ponieważ sakura przebrzmiała już nawet na północnym Hokkaido, a festiwale odbywają się w lutym, kwietniu i lipcu, mogliśmy się spodziewać spokoju, bo z atrakcji lokalnych pozostawała tylko Kimpusenji.

Najpierw oczywiście jadąc rowerami z naszego apaato na dworzec Nara, witaliśmy się wielokrotnie z sytymi, ale wciąż coś przeżuwającymi danielami.


Kiedy wyruszyliśmy pierwszym z trzech pociągów (po drodze dwie przesiadki), pasażerów było jeszcze dosyć dużo, ale wraz z upływającymi kilometrami i przesiadkami zaczęło się robić... intymnie,


coraz intymniej.... Całkiem pusto!


Ta samotna postać to ja. :)
Lubimy takie wycieczki w kraju 130 milionów zapalonych turystów. :)

Podczas ostatniej przesiadki zmieniliśmy operatora linii z JR na Kintetsu i musieliśmy kupić bilety. Ponieważ jednak na przesiadkę mieliśmy zaledwie dwie minuty, nie było mowy o zakupie biletów w kasie. Pognaliśmy do stojącego na innym peronie pociągu i wprost u maszynisty upewniliśmy się, że to jest TEN pociąg, po czym wskakując w otwarte drzwi, rzuciliśmy mu: kippu de wa arimasen (nie mamy biletów). Szczęśliwie na drugim końcu pociągu musiał siedzieć drugi maszynista, bo kilkuwagonowy skład pojechał w tamtą, przeciwną stronę, a nasz "maszynista" zmienił się w ten sposób w konduktora. Wyszedł ze swojej kabiny, stanąwszy, ukłonił się głęboko jakby całemu wagonowi, wszelako jednak nam, bo nikogo innego nie było. Podszedł do nas, ukłonił się znowu głęboko i pozostając już w tym ukłonie, uprzejmie sprzedał nam szanowne bilety na szanowny przejazd do Yoshino.


Potem przeszedł do końca wagonu, odwrócił się, ukłonił ponownie i wszedł do następnego wagonu po to, żeby tam wykonać jeszcze bardziej zadziwiający gest. To znaczy, gest był ten sam - głęboki ukłon. Rzecz jednak w tym, że tam NIKOGO NIE BYŁO! Może oni na tej kolei czczą wagony po prostu - pomyślałem przez chwilę, a może zwykły, codzienny przejaw sumiennego podejścia do służby. Tak, tak - pracy jako służby wobec drugiej osoby, choćby tej osoby w tym momencie tam nie było. Konduktor poszedł dalej, widzialny wciąż przez szyby i puste wagony, po jakimś czasie zawrócił, wykonał jeszcze szereg głębokich skłonów wobec wagonów i drzwi, przeszedł z uśmiechem i ukłonem obok nas i zamknął się w swojej kabinie, aby stamtąd nadawać komunikaty o zbliżających się stacjach, przesiadkach i... chyba pogodzie, polityce i czymś tam jeszcze, bo gadał niemal cały czas. O egzotyczna Japonio! Warto było czekać na takie dziwy przez trzy kolejne lata!


Yoshino jest z pewnością przygotowane na turystyczne tsunami. Jest miejscem dziedzictwa światowego UNESCO. Było siedzibą dworu cesarskiego w XIV w., kiedy to cesarz Go-Daigo po przegranym konflikcie z rodem Ashikaga postanowił założyć tu schizmatyczny dwór, konkurencyjny dla dworu w Kioto. Ponadto leży na pielgrzymkowym szlaku Omine, popularnym nie tylko wśród buddystów, ale również notabli i poetów. Dzisiaj jednak turystyczny ocean wyrzucił z pustego pociągu jedynie dwóch rozbitków.






Z pustej niemal stacji kolejowej przeszliśmy sto metrów do kolejki linowej, która także nie zrobiła interesu na parze z dalekiej Polski. Nikogo więcej nie było...




Kolejny wyludniony odcinek zawiódł nas do świątyni Kimpusenji. Okazało się (naprawdę nie planowaliśmy zwiedzania ścieżką największych budowli sakralnych), że w tej małej mieścinie stoi drugi co do wielkości drewniany pawilon sakralny (po Daibudsudenie), który oglądaliśmy wśród tłumów w Narze.


Robił podwójnie niesamowite wrażenie. Co do skali, ponieważ "wchodził" w pole widzenia ze znacznie bliższego dystansu niż Daibudsuden, oraz co do wieku - ze względu na zachowaną starą fakturę drewnianej konstrukcji, która z bliska wyglądała jak skóra olbrzymiego słonia.

Po uiszczeniu niemałej opłaty mogliśmy wejść do wnętrza pawilonu i zapoznać się z jego głównym lokatorem, występującym w trzech osobach, groźnie wyglądającym, niebieskoskórym jak smerfy - Zao Gongenem.


Dziwna to postać, bo zrodzona z synkretyzmu buddyzmu i shintō, które już same w sobie są złożonymi systemami wiary, jest manifestacją aż trzech Buddów - Shakamuni, Avalokitesvara (ten to chyba pochodził ze Skandynawii) oraz Maitreya - ucieleśnionych w kami - bóstwie shintō. Kombinację tę około 1350 roku wymyślił niejaki En no Gyoja - założyciel sekty Shugendō, której mnisi nazywani Yamabushi lub Shugenja przez część roku ćwiczą wytrwale zalecone przez mistrza praktyki, jak zwieszanie się na linie głową w dół z wysokiej skały, wchodzenie na pionową ścianę w skarpetkach itp. wysoce oświecające zadania (oglądaliśmy zdjęcia z tych praktyk), po czym resztę roku spędzają wśród społeczeństwa jako przeciętni obywatele, pełniąc rolę mediatorów pomiędzy światem duchowym a światem świeckim. Zao Gongen jest oczywiście patronem Yamabushi. Skomplikowane to, więc można pominąć czytanie. Co? Aha, trzeba to było napisać wcześniej...

Mimo że nie wolno było robić zdjęć, pozwolono mi podejść tuż pod jedną z trzech siedmiometrowej wielkości figur Gongena i przykucnąć w jednym z kilku boksów przeznaczonych do indywidualnej modlitwy. W tej niesamowitej, górującej nade mną postaci, widziałem wyraźną manifestację, ale bynajmniej nie jednego z Buddów, tylko absolutnie fundamentalnej ludzkiej potrzeby, aby swoje trwogi i intuicje co do genezy i sensu egzystencji ucieleśniać w przerażająco zdeformowanych kształtach ludzkich i zwierzęcych. Ten groźny bożek, wymyślony przez człowieka setki lat temu w krainie odległej od Europy o dziesięć tysięcy kilometrów jest oczywistym (co do wyglądu) bratem bliźniakiem naszego diabła. Głowa (głowy) Gongena żarzą się piekielnym ogniem, a z czaszek wystawionych wokół pawilonu, innych figur, sterczą rogi. 
Zarówno shintō, jak i buddyzm mają w sobie (różne w obu systemach) wspaniałe elementy. Atrakcyjne i prawdziwie mówiące o życiu. Osobiście uważam je za atrakcyjniejsze niż te, które proponuje chrześcijaństwo ze swoim cyklofrenicznym Jahwe, nawet jeśli wziąć pod uwagę nowotestamentową Chrystusową korektę. Niemniej jednak każda, choćby najwspanialsza, idea obrabiana przez biznesmenów od utrzymywania całych cywilizacji w eschatologicznym systemie kija i marchewki doznaje tak silnych aberracji, że na koniec dnia mądre słowo zanika pod jarzmem figuratywnego, komiksowego wręcz bałwochwalstwa.

Popatrzyliśmy sobie przez kilka chwil prosto w oczy i po zgodnym stwierdzeniu, że więcej nic nie mamy sobie do powiedzenia opuściłem boks, podczas gdy groźny Papa Smerf nadal marszczył swe brwi w oczekiwaniu na kolejną ofiarę (w podwójnym znaczeniu: ludzką i monetarną).

Co by tu jednak nie rozmyślać i nie gadać butnie o eschatologii, wierze i siłach nadprzyrodzonych - strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc skruszony po obrazoburczych myślach czym prędzej kupiłem sobie na szczęście buddyjską różańcową bransoletkę. O taką:


Po opuszczeniu głównego pawilonu rzuciliśmy jeszcze okiem na skąpaną w zieleni pagodę Nancho-myogo-den. Porobiliśmy z tysiąc fotek najróżniejszym detalom na terenie świątyni i poszliśmy dalej w górę.


Po drodze, jak na popularny szlak pielgrzymek przystało, trafialiśmy na pomniejsze obiekty kultu.






Po obu stronach ulicy ciągnęły się pustawe knajpki i sklepy.




Oferta jednej z jadłodajni wydała mi się szczególnie zdrowa.


Po godzinnej wspinaczce jedno z nas stwierdziło kategorycznie, że koniec tego i albo się z tej wysokości sturlamy w dół, albo niech nas stąd zabiera jakiś autobus, bo tak dalej nie może być, i w ogóle...


Ponieważ załamanie nastąpiło pod dachem przystanku autobusowego, wypatrzyłem na rozkładzie, że kolejny środek komunikacji zbiorowej przyjedzie za kilkanaście minut, tyle że odjedzie w kierunku przeciwnym niż stacja kolejowa. Z mapy okolicy wynikało jednak, iż jakoś musi tu wrócić, bo powyżej jest jedynie pętla przypominająca naszą bieszczadzką. Ponieważ nikt nie zgłosił lepszego pomysłu, czekaliśmy.

Autobus przyjechał oczywiście punktualnie, przy czym my nie zerwaliśmy się na równe nogi, bo do tego trzeba choćby odrobiny siły. Stękając głośno, dźwignęliśmy w górę nasze wielotonowe ciała i podeszliśmy do jedynej w autobusie osoby. Był nią kierowca. Uśmiechnął się niepewnie na nasz gaijiński widok, a ja zapytałem, czy jedzie do górnej stacji. Hai irrashaimase - padła odpowiedź. No tak - mówię ja - ale my chcemy jechać w dół, na dworzec. No to - mówi on - co się pytasz, czy jadę do góry. No bo - mówię ja - tu nic innego nie jeździ, a z planu wynika, że pan jedzie do góry, to się grzecznie pytam, czy jak będziesz pan na górze, to zjedziesz pan do dworca w dół. Tak - odpowiada on - będę tu za jakieś dwadzieścia minut, to poczekajcie. To fajnie - mówię ja - tylko że tsuma (moja żona) przechodzi właśnie załamanie fizyczno-psychicznie i jeśli nie chce za dwadzieścia minut oglądać na tym przystanku dwóch nieżywych trupów, to niech nas weźmie ze sobą już teraz, bo w autobusie mamy nadzieję odżyć. Nie ma sprawy - mówi on - wsiadajcie! Po czym śmieje się z nas i z mojego japońskiego i coś tam wesoło komentuje.

Można wierzyć lub nie, ale ten dialog, choć nie w takich gładkich słowach, mniej więcej w ten sposób właśnie przebiegł. Były w to zaangażowane: mimika, pantomimika, wiedza słownikowa, wielka wola i mnóstwo domysłów.
Efekt był jednak taki, jaki wymarzyliśmy: autobus, kierowca, my (wciąż żywi) i zachwycające widoki. Pan kierowca, który jak w dobrym śnie, zamienił się w naszego osobistego szofera, tak rozbawił się "ochami" i "achami", które co rusz wykrzykiwaliśmy, że postanowił zatrzymywać się w co ciekawszych punktach widokowych i zapewniając nas, że on teraz dla nas chiotto machimasu (troszkę poczeka), pozwalał nam wyskakiwać z autobusu, podbiegać do balustrad i kamiennych murków, wykrzykiwać nasze "aleeeeeeee widok!", pstrykać foty, przy czym wysiadał z nami, nie wyłączając silnika i objaśniał tonem kwalifikowanego przewodnika co, gdzie i dlaczego widać, a nawet dlaczego nie widać, bo np. drzewa ostatnio coś zarosły.

Niewiele z tego rozumieliśmy, ale chichrając radośnie jak dzieci na karuzeli, biegliśmy po chwili do naszego wejścia, krzycząc ikimashō, ikimashō! (jedźmy już, jedźmy!), rozbawiając jeszcze bardziej naszego kierowcę. 


Kiedy zjechaliśmy serpentynami do miejsca, w którym zostaliśmy niedawno wybawieni, spytał czy wieźć nas na dworzec, ale my, czując wilczy głód, poprosiliśmy, żeby wysadził nas przy jakiejś resutoran blisko rōpuwei (kolejki linowej). Nasz osobisty opiekun tak się przejął swoją rolą, że zatrzymał autobus przy jednej z restauracji leżących obok Kimpusenji, wyskoczył z niego pierwszy, popędził do restauracji (całkowicie pustej) i stawiając personel na nogi, obwieścił nasze przybycie na uroczysty lancz! Kocham taką Japonię!


Po przyjacielskim pożegnaniu z rozbawionym wciąż szoferem, niczym para cesarska odziana jakby przypadkowo w pogniecione turystyczne łachy wkroczyliśmy do tradycyjnej restauracji, przeszliśmy wśród ukłonów personelu (a może to służba była) i zasiedliśmy dumnie na podeście tarasu widokowego. Wcześniej oczywiście, cesarz - nie cesarz, musieliśmy zdjąć obuwie.

W tych cokolwiek niewygodnych pozycjach skonsumowaliśmy dwa setto (zestawy) obiadowe, w których jako danie główne zanurzone w rosołku dashi pływały smażone skórki tofu. Pycha! Szczególnie kiedy onaka ga suita (pusto w żołądku). :) Przy okazji pośmialiśmy się z udziałem trzech pań z obsługi na temat naszego pobytu i planów wobec Japonii, a raczej ze sposobu, w jaki próbowałem im to wyjaśnić - kulawo, ale chyba skutecznie. Sankagetsukan (trzymiesięczny okres) planowanego pobytu zrobił duże wrażenie.


Wzmocnieni obiadem i poczuciem szczególnego statusu należnego tylko parom cesarskim zeszliśmy stromą ścieżką wzdłuż trasy kolejki linowej i dotarliśmy do, to oczywiste, całkowicie wyludnionej stacji kolejowej.





Droga powrotna do Nary upłynęła nam na obrabianiu fotek, spisywaniu niniejszych notatek i obserwowaniu dosiadających się stopniowo pasażerów.


W Narze czekała nas jeszcze półgodzinna jazda rowerem do apaato, ale to już była pestka...

3 komentarze:

  1. Wielkie dzięki za chęć dzielenia się wspaniałymi wrażeniami (podziwiam!), zwłaszcza za ogromne poczucie humoru... uśmiałam się co niemiara ;) T.

    OdpowiedzUsuń
  2. Emerytka ukontentowana nadzwyczajnie:), tak wspaniale Pan pisze, a w dodatku na bieżąco,pomimo zmęczenia.
    Przeczytałam wszystkie wpisy Małżonki, a teraz delektuję się sprawozdawaniem Pana.
    Niech się droga nawija szczęśliwie - Danuta z Beskidu Niskiego

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten konduktor debeściak!

    OdpowiedzUsuń