czwartek, 30 kwietnia 2015

Seoraksan - 28 kwietnia

Park Narodowy Seoraksan, u stóp którego przycupnęło Sokcho (oraz Taepo - nasza mieścina) jest częścią Gór Wschodniokoreańskich (kor. Taebaek).

Chwila...

Jeśli ktoś to czyta, to widzi te nazwy z dziwacznymi zlepkami samogłosek, tak? Są tu "eo" oraz "ae". Często występuje też zbitka "ng" (akurat nie w nazwach powyżej). Taką transkrypcję alfabetowi Hangul wymyślili lingwiści. Widać lepiej nie umieli, a za coś pensję brać trzeba. Szkoda. Jak czytać te dziwolągi? W przypadkach "eo" i "ae" - nie czytać pierwszej samogłoski. Uwierzcie mi, że poprawniej brzmi Soraksan niż Seoraksan, Tepo niż Taepo oraz Tebek niż Taebaek. Trzeba tylko mocniej rozewrzeć paszczę niż w naszym "o" lub "e". Przy zbitce "ng", dla odmiany, nie czytać drugiej samogłoski, tylko (ewentualnie) mówiąc "n" przykleić mocniej język do podniebienia. Jakoś tak. Są jeszcze różne nieciekawe odmiany "u-y", "cz-ć", "dz-cz", kiedy trzeba wysłowić "coś pomiędzy". Mam w domu książkę z transkrypcją McCune'a-Reischauera. Są tam ponadto głoski z daszkiem, z apostrofem, a także z małą literką h. Masakra! Już sama nazwa transkrypcji jest niemal niewypowiadalna! Goście urodzili się ze zbyt trudnymi nazwiskami, żeby zrobić prostą robotę z koreańskim. Słuchając tego języka w wersji naturalnej, od kilku dni, a wcześniej na youtube'owych lekcjach, nie słyszę w nim tych łamańców. Może są zbyt subtelne dla niewprawnego ucha. Dla mnie, na tym etapie, jest miękki i płynny. Bliski w jakiś sposób melodyce języka japońskiego (może przyczyną jest tożsama konstrukcja zdań i istotność partykuł). Miły w słuchaniu. Pisząc tu nazwy własne lub inne koreańskie słowa robię to tak, aby można je było wyszukać na mapach czy internetach, choć i w formalnych źródłach znaleźć można często różnice. Jednym słowem - burdel.

No to od zarania...

Park Narodowy Seoraksan, u stóp którego przycupnęło Sokcho (oraz Taepo - nasza mieścina) jest częścią Gór Wschodniokoreańskich (kor. Taebaek).

Moment...

Lepiej się czyta, tak? No właśnie!

Park Narodowy Seoraksan, u stóp którego przycupnęło Sokcho (oraz Taepo - nasza mieścina) jest częścią Gór Wschodniokoreańskich (kor. Taebaek). Taebaek ciągną się na długości 500 km wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Korei Południowej i częściowo Korei Północnej - niczym lokalny mur chiński mający chronić Koreańczyków przed sąsiadami spod znaku wschodzącego słońca. Mury chińskie w życiu jednak się nie sprawdzają, co Japończycy udowodnili, najeżdżając Koreę dwukrotnie w XVI w. i jeszcze raz w XX wieku. Góry te są mikre, ale czupurne. Ich najwyższy szczyt, Seoraksan właśnie, ma zaledwie 100 m więcej od naszej Śnieżki, ale występującymi tu i ówdzie ostro poszarpanymi stożkami śmiało udaje Alpy. O ile więc nasze Sudety z ich najwyższymi Karkonoszami można raczej utożsamiać z kobiecymi kształtami, matką ziemią, wypukłościami i wklęsłościami, które chciałoby się pieścić i przytulać, to góry w Seoraksan stroszą się drapieżnie, przywodząc w wielu miejscach raczej falliczne skojarzenia. Niewykluczone, że powyższy wywód nadaje się do analizy psychoterapeutycznej. Trudno. Tak się jakoś samo pisze. Tak czy inak, przejeżdżając busem przez Seoraksan ma się wrażenie, że to góry znacznie wyższe niż te nasze dolnośląskie.

Przed przyjazdem tutaj spodziewaliśmy się tłumów, które mają w zwyczaju wypełniać szlaki Seoraksan. W sumie, jeśli pomnożyć liczbę mieszkańców Seulu przez atrakcyjność tego regionu (oprócz gór piękne plaże) oraz podzielić przez niewielką odległość między stolicą i Sokcho, to, wiadomo, cholernie dużo w liczniku versus mało w mianowniku daje jakąś astronomiczną liczbę. Okazało się jednak, że nasze fatum nie zna się ni w ząb na ułamkach, ponieważ wczoraj zastaliśmy pusty autobus w drodze, pusty parking na miejscu i wyludnione szlaki w górę i w dół, mimo że wszędzie tam znajdowaliśmy piękną pogodę. Nie to, żeby wszyscy wyjechali na wczasy w Sudety, trochę ludzi było, ale słowem "tłumy" można by ich z pewnością urazić.

Pierwsze kroki podprowadziły nas pod posąg Buddy Jednoczącego, mającego wyrażać troskę Koreańczyków o zjednoczenie Północy z Południem. Do ukończonego niedawno, bo w 1997 roku posągu, należy rekord świata w kategorii "Budda siedzący wykonany z brązu". Statua ma 14,6 metra wysokości i robi zwaliste wrażenie. Z pewnością wola zjednoczenia obu państw koreańskich dobrze wyrażona jest jego masą. Gdyby jednak obok postawić posąg personifikujący trwogę i niechęć Koreańczyków z południa, szczególnie tych młodszych, przed ewentualnym połączeniem, wynikające z przepaści ekonomicznej, kulturowej, obyczajowej, to mogłoby się okazać, że masą przyćmiłby sąsiada z brązu. Z książki "Korea: The Impossible Country" Daniela Tudora można się dowiedzieć, że "najniższe szacunki podają nakłady przekraczające bilion (1.000.000.000.000) dolarów, aby można było choćby zbliżyć infrastrukturę i poziom życia Północnych Koreańczyków do  południowokoreańskich standardów". Nie dziwi więc, że można usłyszeć opinię "Nie chcę zjednoczenia. To kosztowny ból głowy." Badania prowadzone przez Seulski Uniwersytet Narodowy wykazały, że w 1995 roku za koniecznością unifikacji opowiadało się 58% badanych. Liczba ta spadła do... 12,3% w 2008 roku. Za to aż 45% badanych w 2008 roku stwierdziło, że zjednoczenie jest zbędne. Aż 30% badanych zgodziło się ze zdaniem "W przeszłości byli naszymi etnicznymi braćmi, ale teraz zaczynam czuć, że są obcokrajowcami", 9% natomiast odhaczyło stwierdzenie, że "Północni Koreańczycy są takimi obcokrajowcami jak Chińczycy". Badania te i inne wykazują, jak drastycznie rośnie niechęć do połączenia na południu półwyspu. 
Czy kolosalny Budda Jednoczący zostanie zaledwie Buddą wielkiego sentymentu za utraconymi więziami? Wyrazem niezagojonej rany na organizmie narodu koreańskiego? Czy utracone więzi, których młodsze pokolenia w ogóle nie doświadczyły, mogą być dla nich wartością, za którą należy zapłacić bajońską cenę? Czy w ogóle układ wydarzeń politycznych dopuści do wystawienia rachunku i pozwoli na zapłatę? Łatwo powiedzieć: Oby tak się stało! Oby się połączyli! Trudniej pogodzić się ze świadomością, że status quo może być o wiele mniejszym złem. Myślę, że Buddzie Jednoczącemu mogą rozżarzyć się martwe dziś kamienne oczy dopiero wtedy, gdy Chińczycy zapomną, czym był komunizm, a północna monarchia stojąca na glinianych nogach zagranicznych subsydiów zapadnie się pod ciężarem własnej niemocy. Trzeba jakichś potężnych międzynarodowych wstrząsów, aby otworzyło się okienko unifikacji. Wtedy można będzie z czystym sumieniem powiedzieć owo "oby". Oby przelało się jak najmniej krwi!

Po tych współczujących medytacjach u stóp brązowego Buddy wrzucamy drobne w otwór gębowy żaby spełniającej życzenia donatorów i wypowiadamy kilka praktycznych próśb. Kiedy będziemy przechodzili tędy jutro, okaże się, że o pewnych sprawach, jak chociażby zdrowy pęcherz, zapomnieliśmy, ale nie wrzucamy już monet, bo ja obawiam się, że załatwiając nową sprawę dla G., skasujemy moje wczorajsze błagania. Status quo - mniejsze zło.

Po drodze do buddyjskiej świątyni Singheunsa przeprawiamy się przez malownicze drewniane i kamienne mostki zawieszone nad szerokim kamiennym korytem górskiego potoku. Uprawiamy fotograficzne hanami pod kwitnącymi wiśniami sakura yae oraz zachwycamy się setkami malutkich kamiennych piramidek, które turyści i pielgrzymi układają wzdłuż betonowych ścieżek. Zastanawiamy się, czy naszym zwyczajem zacząć podpierać potężne głazy małymi patyczkami. Mając jednak na uwadze efekt motyla i prawa Murphy'ego, rezygnujemy, nie chcąc zniszczyć lokalnej kultury.

Za kilka dni obchody urodzin Buddy (w tym roku majowa pełnia księżyca 4 maja), więc nie dość, że robi się kolorowo od zawieszanych wokół świątyni lampionów, to trafiamy na odbywającą się tylko raz w roku ceremonię święcenia małych chłopców na mnichów buddyjskich. Ciekawa, ale i przerażająca to tradycja. 

Będzie o niej jednak  w następnym odcinku...

Tajne przejścia do ilustracji znajdują się TU, TU i TU.

środa, 29 kwietnia 2015

Seul - Sokcho - 27 kwietnia

Noc nacechowana jet-lagiem. Długie przerwy w spaniu. Dziwne, że jakoś, po bolesnym poranku, nie przeszkadza to funkcjonować normalnie w ciągu całego dnia. 
Kąpiel w niewygodnej pozycji pośród ciasno upasowanej armatury łazienkowej, ze stopami wciśniętymi w małe plastikowe klapki, brodzącymi w kałuży szybko zbierającej się na podłodze wody. Po kąpieli i spakowaniu się napisałem do Shinhye, właścicielki naszej stancji prośbę o udrożnienie. Własciwie powinienem zażądać remontu kapitalnego, bo stan techniczny i higieniczny pomieszczenia, które z myślą o higienie powstało, jest dramatyczny. Ponieważ jednak wracamy tam za trzy dni, niech choćby przetka tę dziurę w podłodze.

Po drodze na stację Hannam kupiliśmy śniadanie na wynos w postaci ulubionego ostatnio przez G onigiri (nazwa japońska) czyli gomółki zlepionej z ryżu, nadziewanego różnymi składnikami i owiniętego liśćmi kombu. Do tego napoje i dalej w drogę na stację. Śniadanko jak ze wspomnień z ubiegłorocznej wyprawy z Krzyśkiem.

Z Hannam bez przeszkód dotarliśmy na Gangbyeon, w sąsiedztwie której położony jest wschodni terminal autobusowy - DongSeoul Bus Terminal. Ten ponury budynek składa się wyłącznie z walorów użytkowych i zera estetycznych. Znaleźliśmy okienka kasowe na pierwszym piętrze, a na jednym z nich nazwę Sokcho. Młoda adeptka sztuki sprzedaży biletów nie za bardzo potrafiła się wysłowić, a właściwie nie było w niej chęci porozumienia z obcokrajowcem. Ze spiętych i ściągniętych ust wydobywały się jakieś głuche sylaby, które nie tyle budowały dialog, co go raczej z góry rozpieprzały. To jest taka postawa, kiedy bezradność językowa opanowuje całe ciało i umysł w postaci jakiejś biernej arogancji, blokującej wszelkie zasoby życzliwości. Taka osoba w ogóle nie wykonuje gestykulacji będących językiem uniwersalnym i niezwykle pomocnym w sytuacji istotnej bariery językowej, a jej język werbalny staje się monosylabiczny i zduszony. Z taką spiętą kukłą nie zrobisz interesu, nie kupisz mleka w proszku, nie dowiesz się, w którym kierunku znajduje się interesujący cię sklep z częściami do twojego traktora, nie pomożesz potrzebującej pomocy ofierze skoku ze spadochronem, ani nie dostaniesz biletów na autobus do Sokcho. Zobaczysz jak twoja karta debetowa frunie odrzucona w twoim kierunku wykonując plastikowe lądowanie na śliskim blacie, a oczy twojej rozmówczyni matowieją do tego stopnia, że więcej pożytku może być z rozmowy z przypadkowo spotkanym zombie niż z jej profilem. Profilem,  bo wypowiadając ostatnią monosylabę zdążyła już odwrócić się od ciebie dając wyraźny sygnał, że po drugiej stronie dzielącej was kuloodpornej, przeciwpancernej i zimnokrwistomorderczej dla waszego dialogu szyby dzieją się o wiele ważniejsze, a może nawet i ciekawsze rzeczy.
Pobity emocjonalnie i poturbowany na honorze zgarnąłem swoją kartę, jak komunikat o treści "przegrałeś tę rozgrywkę Hans" a, że nie wiedziałem co dalej począć w temacie zakupu biletów, ustawiłem się do innego okienka. Tam na szczęście trafiłem na wystarczający zasób dobrej woli i pośród żywych gestów i uśmiechów dowiedziałem się, że na tym dworcu PKS działają tylko karty wydane w Korei. "Ale nie mam takiej, więc co mam robić" zagestykulowałem do miłej pani. "Iść do bankomatu, znajdującego się dziesięć metrów za tobą i wrócić z gotówką" odgestykulowała. I proszę zwrócić uwagę: mimo, iż sprawy również i tym razem nie załatwiłem, to miałem ochotę wycałować (wcale ładną) dziewczynę. I Bóg mi świadkiem, że przeciwpancerna, kuloodporna szyba oraz podśmiewująca się z mojej bezradności za moimi plecami żona są jedynymi przyczynami, że tego nie uczyniłem. O tamtym zombie już zapomniałem, chociaż z tego typu postawą spotkałem się tu nie pierwszy raz i coś mi mówi, że będę się na mniej czy bardziej subtelne formy arogancji natykał się tu nie rzadziej niż w Polsce. Chociaż... nie! To niemożliwe!
Pociągnąwszy kasę ze ściany, z dumą wyrytą na twarzy tak wyraziście, że nie powstydziłyby się jej najlepsze dłuta, wróciłem do miejsca wytyczonego przez rzeczoną szybę i zakupiłem dwa bilety na ekspresowy do Sokcho.
Została nam godzina do odjazdu, więc w spokojnym tempie, dobrym zwyczajem z ubiegłego roku, spałaszowaliśmy onigiri, jakieś batoniki i popiliśmy wodą. Konsumpcja odbywała się w ostatnim rzędzie plastikowych krzesełek ustawionych na przeciwko dużego telewizora, marki zapewne koreańskiej. Zarówno w naszym, jak i w innych rzędach, przed nami, zasiadało kilkadziesiąt osób podjadających lub popijających i pustym wzrokiem gapiących się w treść programu TV. Każda przestrzeń tworzy najwyraźniej własne obyczaje, bo, gdyby tych samych ludzi teleportować do jednego wagonu metra, to dam sobie odebrać telewizor i komórkę, że natychmiast zajęliby się swoimi smartfonami. Tu jednak hipnotyzował ich ruchomy obraz wiadomości, unicestwiając pozostający do odjazdu ich autobusów czas, z którym najwyraźniej i tak nie wiedzieli co robić.
Wiadomości leciały te same, które widziałem w całkiem innym kraju kilka lat temu. Strzelali do siebie z karabinów, armat i samolotów, gdzieś coś się zapaliło, doszło do dużej kraksy ulicznej, ktoś załamywał z jakiegoś powodu ręce, a o tym wszystkim później debatowano w parlamencie. Tylko sala parlamentu była inna. Może w międzyczasie ją zremontowali kapitalnie. Nie wiem. Dwoma słowami (i spójnikiem) - sodomia i gomoria. Ale widać to dobra strawa umysłowa dla ludności, nie tylko dworcowej, skoro od tylu lat nadają to samo.
Ludzie odpływali i przypływali na plastikowe hipnotyzery. Przyszedł i na nas czas. Otrzepaliśmy się z powidoków telewizyjnej pożogi i poszliśmy szukać peronu nr 6. Szybko znaleźliśmy go między peronami 5 i 7 i po zrobieniu kilku fotek symulujących wsiadanie oraz pakowanie walizek do luku bagażowego, zapakowaliśmy walizki do luku bagażowego i wsiedliśmy. A w autobusie jak w samolocie lepszej klasy: siedzenia szerokie, jakby skórzane, z opuszczanym oparciem i wzoszącym się podnóżkiem. Telewizor z podglądem miejsc zajętych i wciąż jeszcze wolnych. Zastanawiałem się, po co pasażerom ta informacja. Przecież jeśli ktoś nie zdążył, albo co gorsza, zapomniał o podróży, to i tak nie zobaczy, że jego miejsce na ekranie jest wciąż wolne. Mimo wszystko i tak wolę ten stateczny program od tego z poczekalni. Kiedy pan kierowca włączył silnik zobaczyliśmy film animowany o pożądanych i niepożądanych zachowaniach pasażerów w czasie jazdy bezpiecznej oraz katastrofy. 
Żegnaliśmy Seul kręcąc się po wijących wielopoziomowych autostradach, a że dworzec był z nazwy i położenia wschodni, to wyjeżdżając na wschód ominęliśmy wszystkie korki. Potem już aż do końca jechaliśmy wśród gór i dolin leżących między morzami Żółtym i Japońskim. Te morza, jak kleszcze dwóch potężnych sąsiadów Chin i Japonii. To z ich wód (oraz lądem od północy) płynęło wielokrotne zniewolenie plemion, a potem narodu zamieszkującego półwysep.

Do Sokcho leżącego na wybrzeżu po stronie japońskiej dojechaliśmy, z jednym postojem, w trzy godziny, a może dwie, albo cztery. Nie wiem, bo pisałem pamiętnik z podróży, a to potrafi wciągnąć. Popularny w Korei nadmorski kurort raczej odstrasza swoją architekturą. Pomiędzy topornymi funkcjonalniakami, w których ciężko doszukać się jakiejkolwiek estetyki, stoją hotelowe koszmary nawiedzonego architekta ze stylistyką elementów zachodnich, arabskiego orientu oraz tandetnego disneylandu zmieszanymi w jakimś kreślarskim blenderze. W Japonii tego typu "sztukę" kształtowania przestrzeni reprezentują tzw. love hotels. I tu i tam jest to ochydne, nawet jeśli jest w tej szkole zawarta jakaś umowność i przymrużenie oka.

Pani w informacji turystycznej, położonej tuż obok dworca ze swobodą i uśmiechem objaśniła jak dojechać do wioski Daepu, w której czekała na nas chatka. Wskazała najbliższy przystanek i wartość biletu, który jest wirtualny, bo należy odliczoną kwotę wrzucić do kasetki umieszczonej obok kierowcy-konduktora. Ze względu na zmienny koszt przejazdu w zależności od dystansu trzeba na wejściu powiedzieć dokąd się jedzie. Pani zapisała mi to na małej karteczce, którą już po kilku minutach pokazałem szoferowi. Kiwnął minimalnie głową i jakimś cudem przeliczył wrzucaną przeze mnie do kasetki zbitkę banknotów i monet (w sumie 2.400 wonów). Kiwnął ponownie i wtedy mogliśmy zaczaić się za nim z nadzieją, że kiwnie nam po raz trzeci kiedy przyjdzie pora na wysiadkę. Był na tyle miły, że kiwnął głową, ręką, a chyba i nogą, czyli jakoś całym sobą tak, że nie mieliśmy szansy tego nie dostrzec. Pomachaliśmy mu również całymi sobami i wysiedliśmy na właściwym przystanku.

Dzięki szczegółowej instrukcji otrzymanej od naszego nowego gospodarza bez kłopotu odnaleźliśmy chatkę. Jedynym problemem było strome podejście i 30-stopniowy upał. W chatce jak w namiocie. Tyle stopni w środku ile na zewnątrz. Ale za to czysto, przestrzennie i z futonami, które dla mnie są o niebo wygodniejsze od sprężynowego materaca. Ale za to bez lodówki, choćby jednego noża i pralki. Ale za to z pięknym wiejskim krajobrazem wokół nas. Ale za to z psami uwiązanymi do bud na krótkich łańcuchach. Fajnie więc czy nie fajnie? No nie wiadomo. Zobaczymy za dwa dni. Na razie chwila na przetestowanie futonów, które tutaj zapewne mają 
inną nazwę, ale równie dobrze służą. 

Poleżeliśmy przy otwartych oknach godzinkę i za kolejne pół godziny byliśmy z powrotem Sokcho w poszukiwaniu nowych wrażeń, a przede wszystkim kolacji. Otoczenie portu oraz droga na popularną wśród Koreańczyków piaszczystą plażę wyglądały na wymarłe. To znaczy wymarli tylko turyści, bo sprzedawców było wielu. Byłoby to może smutne, gdyby nie świadomość, że za kilka dni, kiedy rozpocznie się tzw. złoty tydzień, trudno tu będzie znaleźć wolne miejsce. W jednym z kilku raw fish center (centrum surowej ryby) zorganizowanym w taki układ, że przechodząc wewnętrznym pasażem można było zrobić zakupy, a te same przybytki od zewnątrz były małymi knajpkami, każda z kilkoma stolikami, których blaty niezbyt dla nas zapraszająco zawieszone były tuż nad podłogą. Ćwiczyliśmy już wcześniej te pozycje konsumpcyjne i tym razem pragnęliśmy posadzić nasze osiem liter nieco wyżej.
Po dłuższym spacerze markotnymi uliczkami i dojściem na plażę z malutkim molo znaleźliśmy lokal o wystroju z krainy pcv: ściany z folii, podłoga z linoleum i krzesełka ogrodowe po 9,99 zł w Castoramie. O dziwo odnalazło się tu kilku zwiedzaczy, którzy w kilku kępkach obsiadali stoliki z bulgotującymi się jakimiś nadmorskimi specjałami. Pan właściciel zachęcająco opisał dania z menu w języku hangul (alfabet koreański) i... ene-fake-due-rabe... wybraliśmy karibi-chim (moja transkrypcja) czyli przegrzebki z kociołka. Zgodnie z koreańskim zwyczajem pan rozrzucił po stole ze dwie setki przystawek na miniaturowych talerzykach-miseczkach, co ciekawe, bez obecności kimchi. Po kilku minutach zapodał również danie główne, czyli przegrzebki gotujące się w metalowej misie. Danie było smaczne, ale zapamiętam je na długo głównie ze względu na przyjaźń, którą w długich jak mięsiąc godzinach nocnych zawarłem z toaletą w naszym domku. Cóż, czy to faraon, czy Montezuma, czy koreański król, każdy z nich operuje tym samym rodzajem klątwy. Czasem trzeba to przejść, aby odkupić swoje grzechy.


A tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też zaglądać do nas tędy (klik).

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Seul - 25 kwietnia - cz. 2

Zatem upór G. sprawił, że zamiast w ciepłym łóżku znaleźliśmy się ponownie w metrze w drodze do Gwanghwamun. Na szczęście dało się usiąść. Tłumów w wagonie nie było. Poziewaliśmy do woli i pogapiliśmy się na młodzież, która gapiła się na własne komórki. Włókna mięśniowe jęcząc z bólu, wciągały resztki cukrów zassanych przez nasze paszcze w Starbucksie. Dzięki temu daliśmy jakoś radę wyjść na powierzchnię w Gwanghwamun.
Otoczenie stacji robi metropolitalne wrażenie. Dookoła wszystko wysokie i błyskające światłami, środkiem płyną dwie rzeki pojazdów, i tylko dołem, po cichutku rzeczka płynie. Taki strumyczek. Cheonggyecheon - to jego imię. Odkryty (dosłownie) z zapomnienia i zabetonowania 10 lat temu ku uciesze i rekreacji mieszkańców i zwiedzańców. Ale strumyk z jego atrakcjami będzie zwiedzany jakoś za tydzień, więc cisza teraz nad nim. Najpierw postarać się nauczyć poprawnej wymowy jego nazwy, oto jest wyzwanie!
Kiosk z biletami znaleźliśmy nieopodal stacji metra. Dostały nam się miejsca na górnym pokładzie i na tylnych siedzeniach, czyli takie, o które się walczyło na wycieczkach szkolnych. Co prawda byli też tacy, którzy woleli bliżej grona pedagogicznego, no, ale to nie nasza wina. Trudno. My wolimy z tyłu. Wiadomo, że można kręcić głową i zapuszczać żyrafę bez obawy, że się coś komuś zasłania. Nałożyliśmy słuchawki i zaczęliśmy słuchać. Przy czym G. zwierzyła mi się, że nic nie słyszy. Podpowiedziałem jej, że ma urwany kabelek elektryczny i przez taką przerwę głos nie przeskakuje. W takim razie odwiesiła słuchawki z ulgą, stwierdzając, że angielski i tak ją męczy. Potem tylko cały czas podpytywała "co mówią?", przez co ja niewiele rozumiałem z tego, co mówili i mówiłem jej, każdorazowo, że zaraz będzie most. Z tych perypetii dostaliśmy oboje głupawki i chichraliśmy się z wszystkiego. Ale faktycznie wycieczka polegała na tym, że kiedy dotarliśmy do rozległej rzeki Han (co za cudownie prosta nazwa w porównaniu do imienia malutkiego ww. strumyka), to wielokrotnie ją przekraczaliśmy, mając wrażenie, że kręcą nas w kółko. Lepiej się w takiej sytuacji chichrać, niż złościć. Ponieważ oprócz śmiechów, kuksaliśmy się czasami, zwróciło to uwagę siedzącej przed nami ładnej pani z małym chłopcem. Nie to, żebyśmy jakoś przesadzali, ale wiadomo - na tylnych siedzeniach zawsze najweselej. Kiedy zatrzymaliśmy się na przerwę zdjęciową, pani spytała G., skąd jesteśmy. "Czo nun pollandu saram imnida" odpowiedziała po angielsku Gosia i wymieniliśmy jeszcze kilka grzecznościowych formułek. Podróżowali w czwórkę. Przed zapoznaną parą siedział jeszcze tatuś z kilkuletnią córeczką. Po powrocie z przerwy pani poczęstowała nas fragmentami obranej pomarańczy, na co zareagowaliśmy rewanżem, przekazując im cztery polskie cukierki typu krówka, zapewniając, że są zrobione z mleka i cukru i są w związku z tym bezpieczne. Na pewno uwierzył w to ich synek, bo wrąbał w szybkim tempie trzy sztuki, oskubując mamę i tatę z ich prezentów. Po skończonej jeździe życzyli nam wspaniałych przygód w Korei i było bardzo sympatycznie, choć obyło się bez wymiany wizytówek.
I jak zwykle w takich razach męczy mnie wątpliwość, czy w trakcie podróży odbywanej w egzotycznym kraju, kilka tysięcy kilometrów od domu, ważniejsze było tych kilka słów i gestów wymienionych w towarzystwie uśmiechów z mieszkańcami tego kraju, czy też zapierające dech w piersiach iluminacje, mosty-fontanny, niebostrzeliste wieżowce o wymyślnych bryłach. Czy bliższe mi będą wspomnienia śmiechu kilkuletniego chłopca, kiedy podkradał krówki rodzicom i jego błyszczące w uśmiechu oczy kierowane z dziecięcą ciekawością na mnie - obcokrajowca, czy może bardziej powinienem doceniać rozmach ponaddwudziestomilionowej metropolii z niebotycznymi ścianami bogatej architektury rozwartej wielkim kanionem po obu stronach monumentalnej rzeki? Zdecydowanie cieplej mi się na sercu robi, kiedy widzę w świeżej jeszcze pamięci miny strojone przez jego młodszą siostrę, która zaglądając przez szczelinę między fotelami, robiła im i nam koreańskie "a kuku!", niż kiedy wspomnę gęsto porozrzucane po nocnym Seulu świetlne czerwone krzyże kościołów chrześcijańskich, które na mnie robią przygnębiające wrażenie krwistych proporców zatkniętych po całym mieście w geście triumfu nad zepchniętymi na dalszy plan tradycyjnymi lokalnymi religiami, w szczególności nad buddyzmem.
Jaka wikicyklopedia, jaki leksykon, jaki katalog czy jaki blog dostarczą Wam emocji związanych z żywym kontaktem z mieszkańcem drugiego końca świata, okraszonym perlistym śmiechem jego dzieci? Odpowiadam: żaden/żadna! Tak przynajmniej odpowiadam sobie zawsze, kiedy podliczam sążniste rachunki z krańcosiężnych wyjazdów.

Powrót wieczornym metrem, nieco już wyludnionym, zawiódł nas zmęczonych, ale usatyfakcjonowanych, do bólu (mięśni i stawów) do gwarnego i jarzącego się wszystkimi barwami neonowej i ledowej techniki Itaewon. 
Dzielnica ta ma rodowód militarno-kurewski, bowiem już od pierwszej inwazji japońskiej w 1592 roku zasiedlili ją japońscy samuraje. Wkrótce do stęsknionych za ojczyzną panów dołączyły z misją pocieszycielską koreańskie piękności i, choć wyspiarze opuścili gościnny Itaewon już w 1598 roku, pozostawili po sobie tradycję obozowania innych wojsk w tym miejscu oraz sporą gromadkę dzieci z wolnego rozdania.
Ponoć w późniejszym czasie nieformalny obóz na tym terenie miało również wojsko chińskie, a efekt ich pobytu był podobny - rozszczebiotane, liczne gromadki maluchów o sino-koreańskich genach.
Garnizon Yongsan powstał na początku XX w. na zachód od handlowo rozrywkowej części Itaewon i pierwotnie był siedzibą Cesarskiej Armii Japońskiej (od 1907 do 1945), a od zakończenia II WŚ stał się bazą USFK, czyli armii amerykańskiej w Korei. 
Tak więc od ponad stu lat (a z długimi przerwami od ponad czterystu) młodzi, nieproszeni, ale pod pewnymi względami mile widziani, goście zaspokajają tu swój głód, a raczej różnej natury głody. Nie znajdziesz tu placu Konstytucji, ale jest Hooker Hill (Wzgórze, a może lepiej - Wzgórek?, Prostytucji) oraz Homo Hill (nie trzeba tłumaczyć). Nie ma teatrów narodowych i sal koncertowych, ale jest mnóstwo małych knajp i barów, w których można śmiało dać i wziąć w mordę.
Jeszcze w 1984 gazeta Kyunghyang Shinmun opisywała tę dzielnicę jako miejsce "dużej przestępczości, melin i ciemnych typków". Pisano o gwałtach i kradzieżach. Może było w tym trochę wychowawczej propagandy, bo szanującym się Koreańczykom odradzano absolutnie zapuszczanie się w ciemne odmęty Gruszowego Sadu (tak brzmi tłumaczenie nazwy dzielnicy i ponoć faktycznie rosły tu niegdyś grusze; inne tłumaczenie tej nazwy to "obcy", co zdecydowanie pasuje do późniejszego charakteru dzielnicy).
Dzisiaj jest znacznie bezpieczniej i trendy. Ściąga tu masowo seulska młodzież obu płci (ponoć o różnych orientacjach seksualnych). Jeden z właścicieli lokalnych barów wspomina, że o ile z początkiem jego działalności w 1997 roku proporcje między obcymi i lokalsami były jak 80/20, to dziś jest dokładnie na odwrót.
Historia tego miejsca, taka, jaką streściłem powyżej, powoli dobiega końca, ponieważ zawarto umowę pomiędzy stronami koreańską i amerykańską o przeniesieniu garnizonu poza Seul. Miało to nastąpić w 2014 roku, ale magnetyzm Itaewon i seulskich piękności jest chyba silniejszy od umów między armiami, bo żołnierze tkwią nadal w Yongsan.
Wydaje się również, że atmosfera szczególnej wolności i luzu pozostanie tu na długo.

Szliśmy w dół ku naszemu Bogwangdong. Granicę między dwiema dzielnicami wytyczają również gromadzące się na chodnikach i w zakamarkach Bogwangdong śmieci. Ta dzielnica nie wyrwała się jeszcze, wzorem popularnej dzisiaj sąsiadki, z atmosfery slamsów i zapyziałych lokali obstawianych przez podejrzanych typków różnej maści i karnacji.

Kroczyliśmy obok ciemnych zakątków niepewnie, trzymając się za ręce. Rozlądaliśmy się czujnie dookoła. I czy to ze strachu, czy z zaułkowego romantyzmu tej chwili zacząełm lekko drżącym głosem śpiewać G. piosenkę:

Pod twoim oknem co nocy stoję – 
przybłęda z dzielnic sytych bourgeois. 
Dokoła szumi swym niepokojem 
twoja dzielnica, dzielnica zła. 

Pod twoim oknem blade rumianki – 
gwiazdki strącone w lamentach ros, 
a w twoim oknie – na tle firanki – 
widzę twój profil i mój zły los. 

Pod twoim oknem krążą oprychy – 
pod twoim oknem pijacy klną. 
Więc ty nie słyszysz canzony cichej, 
co jest szkatułką z miłością mą. 

Pod twoim oknem – gościa pod pachę 
prowadzi dziwka na zmięty koc, 
nad twoim oknem – księżyca majcher, 
którym mi grozi przedmiejska noc. 

Na twoim oknie cień twój lirycznie 
z drugim spleciony w miłosny fresk, 
a ja tu stoję, a ja nie krzyczę 
i tylko za mnie gdzieś wyje pies. 

Pod twoim oknem nożem dostanę 
i wcale serca nie będę krył. 
A potem potknie się o mnie ranek 
i facet, który u ciebie był.

Wzruszyło, a może dodatkowo przeraziło to moją żonę do łez. "Pięknie to wymyśliłeś"- schlebiła mi. "Też tak to czuję" - odrzekłem, nie chcąc się zdradzać, że ten tekst napisał wiele lat temu geniusz siedzący w głowie Jeremiego Przybory, aby później mogli go wykonywać Wiesław Michnikowski, Bohdan Łazuka i Grzegorz Turnau. A zresztą wiem, że G. zna całą Cafe Sułtan na pamięć, więc może jedynie chciała być miła.

Teraz, dzięki słowom mistrza Jeremiego, czuliśmy, jak przepływają przez nas mroczne duchy tych małych uliczek, ale akceptując i szanując ich obecność, zaślubieni z ich naturą polskim tekstem z podobnych zakątków naszej ojczyzny, mogliśmy bezpieczniej i spokojniej dotrzeć do naszego własnego slamsu.


Tu (klik) i tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też podglądać nas tu (klik).

niedziela, 26 kwietnia 2015

Seul - 25 kwietnia

25.04
Drugi dzień. 
Na dziś zaplanowaliśmy spotkanie z Sunghunem - seulczykiem i rowerowym podróżnikiem, którego spotkałem niemal rok temu na Hokkaido w Japonii. Przez cały ten okres wymienialiśmy emailową korespondecję, przygotowującą nas do dzisiejszego spotkania. 
Noc spokojna, przespana i ciepła. Właściwie zero jet-lagu. Rano kąpiel w zimnej łazience z prysznicem wiszącym na wąskim pasku ściany między umywalką a klopem. Myjąc się, lejemy po wszystkim, a dodatkową atrakcją jest gromadząca się na podłodze woda. Przesiąka po kropelce przez wpust w podłodze jak przez gęsty filtr. Brrrr! Nawet nie chcę myśleć, co jest materią tego filtru lub czy w tutejszych podziemiach (mieszkamy na parterze) żyją jakieś gnomy, które filtrują ją do swoich spożywczych celów. Po takich apetycznych rozmyślaniach prysznicowych śniadanko z zupki zalewanej wodą z kranu smakuje wybornie, chociaż niewolne jest od eschatologicznych myśli, czy dla wody z naszego kranu żyją gdzieś tam w górze istoty wyższe i potężne, które właśnie biorą swój prysznic, zalewając dla naszych kulinarnych potrzeb podłogę własnej, być może boskiej, łazienki. 
Przed 10. wymarsz w stronę stacji Hannam i stamtąd dwiema liniami metra do Gyeongbokgung, gdzie umówiliśmy się z Sunghunem. W metrze dosyć ciasno, ale nagrodą jest fakt, że po jednym dniu zrozumienie całego systemu i poruszanie się nim stają się łatwizną. Niemal każda stacja ma perony zabezpieczone szybami i automatycznymi drzwiami. Ludzie ustawiają się na strzałkach po obu stronach wejścia, ale gdy pociąg staje i drzwi się otwierają, wchodzący często napierają na wychodzących i dochodzi do przepychanek. To samo we wnętrzu. Ponieważ jechaliśmy w rejon wycieczek po okolicznych górkach, dużo osób objuczyło się plecakami. Nikt nie przekładał ich na piersi, co było powszechnym zwyczajem w Tokio, więc okładali się nimi nawzajem. Ja też okładałem i byłem okładany. Gosia przekładała więc nie rozdzielała razów, a jedynie je przyjmowała. Były dramatyczne przypadki przepychania się wzdłuż wagonu w poszukiwaniu miejsc siedzących. Trochę to bezpardonowe, mimo że widać oburzenie we wzroku potrącanych pasażerów. Część ludzi czasem gada przez komórki, ale wtedy zasłaniają sobie usta, żeby nie przeszkadzać. Komórki wyłącznie dużych rozmiarów. Dwa razy, kiedy Gosia siadała na pojedynczym wolnym miejscu, ktoś obok przesuwał się, żebym ja mógł usiąść obok niej. Miłe to! Na ekranach w metrze zamiast reklam leci na okrągło akcja edukacyjna, m.in. o potrącaniu plecakami. Chyba mało kto to ogląda, a jeszcze rzadziej bierze z tego naukę. Jest w tych filmikach również o zachowaniu podczas pożaru i udzielaniu pomocy innym. Na peronach stoją zaś przeszklone szafy ze sprzętem ratowniczym i maskami. 12 lat temu doszło do tragicznego pożaru na stacji metra w mieście Daegu, w którym będziemy za kilkanaście dni. Zginęło wtedy 192 pasażerów.
Na schodach ruchomych polskim zwyczajem często ustawiają się parami blokując przejście. Rzecz niemile widziana w Tokio czy w Londynie. O dziwo, na jednym z plakatów widziałem nawet sugestię, aby tak się ustawiać. Sprawdzę to jeszcze przy okazji. 
Dużo ułatwień dla rowerów, jak np. oznaczenia plakietkami na wagonach i "standy" na kilka sztuk wewnątrz wagonów. Dzięki tym ułatwieniom spotkaliśmy już w metrze kilku rowerzystów, i to z "normalnymi" rowerami, a nie tokijskimi składakami. 
Nie ma tylu dźwięków, co w Jap. Ruchome schody i drzwi są "bardziej ciche".
Bezdomni w śpiworach szykowali się do snu w jednym z przejść podziemnych. Kiedy wracaliśmy pod wieczór, już spali z głowami przysłoniętymi rozłożonymi parasolami
Na ulicach duże gabaryty samochodów. S. mówi, że seulczycy lubią się "pokazywać". Duże komórki, duże samochody, modne ciuchy. Ta wystawność jakoś rzuca się w oczy. Jakby bogactwo, do którego doszli stosunkowo niedawno i w bardzo szybkim tempie, wciąż było istotnym elementem osobistej i zapewne narodowej dumy. Ale to zaledwie pierwsze obserwacje. "Hold your horses, cowboy!" mówię do wyostrzonego zmysłu obserwacji, ale najwyraźniej nie łapie tego powiedzonka, bo natychmiast wyostrza jeszcze bardziej.
Inne pierwsze wrażenia? 
Dużo klaksonów i na pomniejszych skrzyżowaniach raczej chaos. Właściwie brak rowerzystów miejskich.
Dziewczyny w miniówkach po same majtki i chyba częściej niż w Jap ze zgrabnymi nogami. G. robi im "zdolne" ujęcia na schodach. Przypomina to dziecięce zabawy z lusterkiem przy trzepaku, tyle że z użyciem telefonu komórkowego. Mnie nie wolno. Staram się nie być smutnym z tego powodu. Nie udaje mi się to jednak. 
Mniej przedmiotów kawai, za to na wycieczce górskiej G. zauważa, że tutejsi turyści ubrani bardziej pstrokato od Japończyków. Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Poobserwujmy jeszcze trochę. Ale zapisywać trzeba. Przy takiej dawce wrażeń obrazy ulatują szybko jak nasionka dmuchawca. Trzeba je szanować i utrwalać. Nawet jeśli się zrobi z tego mały śmietnik.
Czekamy na S. niemal pół godziny. Pisze sms, że się spóźni. Trochę się denerwujemy. Jest ciepło, a w cieniu nawet gorąco. Jesteśmy niedaleko Gyeongbokgung Palace i widzimy z daleka coś w rodzaju barwnej zmiany warty z towarzyszeniem bębnów i machaniem flagami. Mam nadzieję, że zobaczymy to w najbliższych dniach również z bliska.
Kiedy S. przyjeżdża i wychodzi z czeluści metra, rozpoznaję go od razu. Jest równie sympatyczny, jak kiedy widzieliśmy się na kempingu Artem koło Tomakomai na Hokkaido. Od tego czasu minął prawie rok, ale nic się nie zmienił (mam nadzieję, że i ja niewiele). Śmieje się sympatycznie całą twarzą, ze szczególnym udziałem oczu. Ma ciepły, choć dosyć wysoki głos. Witamy się serdecznie i po krótkich słowach wyruszamy na przystanek autobusowy, skąd pojedziemy do podnóża Bugak-san, po której mamy pospacerować. 
Trzeba pamiętać, żeby karty T-money, które uprawniają nas do poruszania się środkami komunikacji zbiorowej, skanować zarówno przy wejściu, jak i przy wyjściu z autobusu. Zapominamy o tym i musimy zawracać, bo kierowca czeka. Zwyczaj nakazuje wsiadanie pierwszym wejściem, tak aby kierowca mógł kontrolować opłatę za przejazd (oszczędność na "kanarach"?). Powoduje to niestety ciągłe przepychanie się wszystkich do tyłu. Prawie wszystkich, bo są oporni, którzy biorą za to w twarz plecakami od płynących z prądem. Kilku panów w pewnym momencie (jechaliśmy dobre kilka przystanków) zapragnęło zdobyć wolne miejsca w tylnej częsci autobusu i przypuścili gwałtowny atak wąskim przejściem. Przez tę chwilę pojazd publiczny przypominał boisko do rugby w czasie zaciekłej walki o jajowatą piłkę, przy czym atakującymi była czwórka panów turystów (plecaki jak naramienniki), a rolę obrońców spełniali trzymający się twardo swoich pozycji pozostali pasażerowie, w tym my. Tamci wygrali. Skończyło się tylko na kuksańcach, bez słownej jatki.
Osiągnęliśmy końcowy przystanek i mijając teren lokalnego uniwersytetu, wąską ścieżką zaczęliśmy dosyć stromą wspinaczkę. Byliśmy sami. S. wytłumaczył nam, że mimo soboty i pięknej pogody pozostali wędrowcy wybierają łatwiejsze wejście. Fajnie, tylko jaka cholera podkusiła mnie, żeby zamiast trekingów testowanych w zeszłym roku w Jap, wziąć trampki-mieszczuchy o gładkiej jak lustro podeszwie? Co kilka kroków wykonywałem jakiegoś ślizganego potrójnego toeloopa, czy innego podwójnego aksla, broniąc się przed upadkiem ze spadkiem. Przy każdej takiej okazji G. i S. zgodnie krzyczeli "O Jezu!", każde z nich w swojej ojczystej mowie, a ja uspokajałem ich w uproszczonym angielskim "no problem!" i uśmiechałem się gorzko, przeklinając w duchu swoją głupotę. 
Ponieważ obaj z S. byliśmy tego dnia zapamiętałymi gadułami, jedyne przerwy w intensywnym dialogu powodowały moje poślizgi oraz prośby G. o chwilę zatrzymania się w mowie i marszu ze względu na piękne widoki i chęć ich uwiecznienia. W takich krótkich chwilach widziałem urok zielonych dolin i granitowych stożków Bugaksan. Resztę uwagi zabierała dyskusja. Omówiliśmy tematy historyczne, polityczne, obyczajowe i kulturowe, a także sportowe, zawodowe i techniczno-komputerowe, potem muzyczne i edukacyjne, nie pomijając religijnych, po czym zawróciliśmy, bo okazało się, że jakiś czas temu, zagadani, minęliśmy ścieżkę odbijającą w prawo, w dół. W międzyczasie nie umknęło mojej podzielnej uwadze, że na wypłaszczonej w tej części trasie przybyło turystów. I to znacznie przybyło. Zrobiło się wręcz tłoczno. W wielu miejscach grupki rozsiadały się na leśnotrawiastym poszyciu, rozkładając koce, a na nich smakowitości piknikowe. Momentami Bugaksan sprawiała wrażenie trawników w tokijskim Ueno podczas hanami, czyli ceremonii podziwiania kwitnących wiśni. Tu zamiast wiśni rosły głównie sosny, ale każde zacienione miejsce wypełniały cieszące się okolicznościami przyrody, pogodą i własnym towarzystwem grupki konsumentów piknikowych smakołyków. S. tumaczył nam, że w okolicy nie ma schronisk ani innych form zadaszonej gastronomii, więc w lokalnym zwyczaju jest targanie jadła i popitki na własnych plecach. My z G. targaliśmy jedynie dwie plastikowe butelki wody 0,33 litra każda, które po kilkunastu minutach marszu osuszyliśmy niczym sudański upał rzekę okresową. Wtedy wyjaśniło się, dlaczego nasze plecaki wyglądały przy Sunghunowym jak pustynne fenki przy wielbłądzie. S. bowiem zaprosił nas na ubocze, znalazł jakiś skrawek ażurowo ocienionego płaskowyżu, otworzył plecak i jak wprawiony magik zaczął wyciągać z jego wnętrza: pokaźną płachtę z jasnego płótna, pudełeczka z bakaliami (kilka różnych rodzajów), batoniki energetyzujące spożywcę, wodę w pojemnikach bidonowych (jest wszak zapalonym rowerzystą), a ponadto turystyczny zestaw do mielenia, zaparzania i wyciskania pod ciśnieniem (rodzaj ręcznej pompki wyglądającej jak wielka strzykawka z czasów przedjednorazowych) aromatycznej kawy. Wydobył również słoik pełen ziaren kawy, wsypał do młynka, do którego przytwierdził infinitezymalną korbkę, zakorbił zamaszyście, zasypał kawowym proszkiem pompkę, zalał wrzątkiem z bidono-termosu i pocisnął z zaangażowaniem patrząc się przy okazji i z rozbawieniem niepozbawionym satysfakcji na nasze dziecięco rozdziawione paszcze. To, co spłynęło ze spodniej części pompki-strzykawki, rozlał do małych metalowych kubeczków. 
Wychyliliśmy. 
Smakowało jak najlepsze włoskie espresso. Nie, nie twierdzę, że takie było. Twierdzę, że tak smakowało. Mieliśmy więc i my, dzięki poświęceniu i doświadczeniu S., swoje małe hanami pod sosnami. Teraz inni zazdraszczali nam, przechodząc mimo.
Leżąc podparci na łokciach, podryzaliśmy suszone i kandyzowane owoce, chrupaliśmy energetyzujące spożywcę batoniki, popijaliśmy je kawą lub wodą, muskani cieniami rozpostartych nad nami sosnowych konarów. Czy przypominaliśmy greckich starożytników filozofujących leniwie w gaju oliwnym z jednym przyplątanym jakąś okazją i zrządzeniem przypadku azjatyckim amatorem hanami? Zdecydowanie tak to widzę oczyma mojej pamięci podrasowanej bujną wyobraźnią.
Po półgodzinnym popasie piknikowy sprzęt zniknął w odchudzonym nieco plecaku S. i ruszyliśmy w dalszą drogę, wciąż dyskutując z ożywieniem (marsz wciąż przerywany multilingualnym "O Jezu!"). Niedługo potem widzieliśmy już dachy przyklejonych do podnóża góry ekskluzywnych willi. Ta mieszkalna dzielnica wg S. należy do najdroższych, ze względu na ciszę otoczenia i bliskość góry. Zaledwie kilkaset metrów dalej doszliśmy do ruchliwej arterii miejskiej i podążając wzdłuż niej dotarliśmy do restauracji, do której S. zaprosił nas na lunch.

Lunch w stylu koreańskim składał się z kilkunastu przystawek, z czego ok. połowy stanowiły różne odmiany słynnego kimchi, czyli sfermentowanych warzyw, najczęściej kapusty. Kimchi na ostro, na bardziej ostro i cholernie ostro to ulubione odmiany tej przekąski. Po kilku pierwszych kęsach przystawek obraz zaczął się rozmywać we łzach, a słowa naszej dyskusji ulatywały w eter w językach ognia. Gdyby to była zima, zrobiłoby się ciepło. Ale że to była ciepła wiosna, zrobiło się upalnie i jakoś tak... generalnie mokro. Poszły w ruch chusteczki wyłożone w pudełku na stole. Musieliśmy z zewnątrz wyglądać na mocno wzruszonych. Oprócz kimchi były też papryczki na ostro, świeży czosnek, a także delikatne w smaku plasterki warzyw obsmażone w panierce przypominającej japońską tempurę. Jakże one smakowały! Takie delikatne! 
Po przystawkach zajechał półmisek zwany samgyeopsal, czyli tłuste kawałki wieprzowiny (często obsmaża się ją osobiście na małym grillu przy stole), grzybki i liście sałaty, którymi owija się na dłoni układane w niej kąski mięsa, warzyw i past. Taki "gołąbek" ma stanowić jeden, raczej pokaźny, kęs. 
Na koniec podano ryż upieczony z ziarnami fasoli w kamiennych miseczkach. Przez fasolkę ryż przybiera różowoliliową barwę. Po wyjęciu większości ziaren ryżu pozostało ich wiele przywartych do ścianek misek. S. zalał to wodą i przykrył na kilka minut. Po tym czasie zrobiła się z tego ryżowa cienka zupka. 
Na tym posiłek zakończono.

Pożegnaliśmy się z S. na stacji metra, obiecując sobie spotkanie po naszym powrocie z Seoraksan. Wróciliśmy metrem do Itaewon, mając na celu macha frapucchino z zielonej herbatki w Starbucksie. Tam odbyliśmy naradę, co dalej robić z naszymi umęczonymi ciałami. Zapadła decyzja o podziwianiu nocnego Seulu z okien turystycznego autobusu.

Tak więc drugi dzień trwał w najlepsze, ale że zaczyna się właśnie trzeci (9. rano), czas na przerwę i nowe przygody.

Tu (klik) i tu (klik) znajduje się... więcej obrazków. Można też podglądać nas tu (klik).