niedziela, 17 stycznia 2016

Dzień 9. Na rajskiej wyspie Koh Kong (2)

W nocy słychać było szum fal i jednostajny turkot silników kutrów rybackich łowiących daleko od brzegu. Woda niosła jednak te niskie dźwięki aż do nas. Całą noc. Ciężka praca. Czasem przychodziły pieski mieszkające na plaży i poszczekiwały groźnie, dając nam do zrozumienia, że możemy spać spokojnie. One pilnują. Nie zastanawiały się chyba, czy przypadkiem szczekanie nas nie budzi.
Rano nie było powodu zrywać się o 6., więc pospałem dłużej. Poranna kąpiel? W morzu! A potem szybko pod słodką wodę z prysznica-rurki na plaży.
Już po 9. rano przypłynęła kolejna zmiana turystów. Tym razem były to zaledwie trzy dziewczyny, które przywiozła mała motorówka. Jasne. Po co targać dużą łódź, jeśli płynie garstka ludzi. Pewnie będziemy wracać w dwójkę, śmialiśmy się do siebie. Nic bardziej mylnego, szeptał złośliwie za plecami nasz los.
Wkrótce ponownie popłynęliśmy kajakiem na lagunę w typie fiordu norweskiego. Tym razem wzięliśmy ze sobą aparat i kamerę. Dzięki temu mogłem porobić zdjęcia nad- i podwodne. Jeszcze raz podziwialiśmy ciszę dżungli wkraczającej do słonej wody drzewami namorzynowymi. W wodzie w postaci wysepek rosły również rośliny liśćmi przypominające paprocie. Woda jak tafla lustra. Cisza. My też cisi. Nie przeszkadzać! Wiosłami lekko muskać wodę!







Wracając do swojej chatki podziwialiśmy palmy z dojrzałymi owocami kokosów zawieszonymi wysoko w olbrzymich gronach. Kiedy już się spakowaliśmy i czekaliśmy w pawilonie restauracyjnym na wypłynięcie, okazało się, że część kokosów właśnie ścięto i leżą obok baru. Spytałem, czy można po jednym, na świeżo. Oczywiście! Kilka wprawnych cięć maczetą i mogliśmy sączyć rurkami słodki nektar. Po tym rozłupano kokosy na pół i wydłubywaliśmy miąższ łyżkami. Co za śniadanie! Co za miejsce!





Nadeszła 14. - czas na załadunek do łodzi. O dziwo, podąża do niej szóstka turystów i dwójka z obsługi! Koreanka, która wraz z nami przypłynęła wczoraj, skarży się, że cały czas dopytywała, kiedy przypłynie duża łódź, a obsługa ją zbywała. 
Umie pani pływać? - spytałem nierozsądnie.
Ależ nie! - nie była nawet w stanie tego wypowiedzieć. Zamachała więc tylko rękami w geście zaprzeczenia.
To ja pytam się panów z obsługi, czy to nie pomyłka logistyczna i czy my tą łupinką, jak pan Maluśkiewicz, mamy po otwartym morzu pływać, wśród tych rekinów i wielorybów?
Nie ma pomyłki. Jest bezpiecznie. Nie ma rekinów i wielorybów, tylko rekiny wielorybie, a to różnica!


Patrzę na morze. Akurat dzisiaj wieje i jest taka sobie średniawa fala. Jak zwykle jednak nie mamy wyjścia. Pakujemy się ciasno i niewygodnie. Ławeczki niskie, twarde. Nogi podkulone pod brodę. Dają nam kapoki, jedne za ciasne, inne za luźne. Koreanka długo przebiera, zanim dobierze rozmiary dla siebie i męża. Ja swój kapok natychmiast zdejmuję, bo za gorąco i za ciasno. Za to dobrze służy jako poduszka.




Ruszamy z kopyta! Natychmiast zaczyna nami rzucać. Fala raptem metrowa, nie więcej, ale to wystarczy na taką motorówkę. Kłapiemy szczękami, kurczowo trzymając się burt. Kręgosłupy chrzęszczą, mięśnie sycą się kwasem mlekowym. Koreanka (za nami) krzyczy coś bez przerwy do męża. On milczy boleśnie. Woda rozbryzgiwana przez dziób motorówki bije w nas słonymi szprycami. Po kilku minutach jestem mokry, co samo w sobie jest nawet przyjemne. Tyle że podbija dramaturgię sytuacji. Sprawdzam, czy torba z dokumentami jest dobrze zamknięta. Widzę Jizo i Kaeru prychających i kaszlących ze złym wzrokiem wbitym we mnie. Co ja wam poradzę? Wy tu rządzicie, tak? 
Po pół godzinie skoków po falach wszystko mnie boli. Mimo to wyciągam kamerę i nakręcam te morskie wygibusy.
Jedynie dwóm dziewczynom siedzącym z przodu nie robi to różnicy. Wyginają się do przodu i z głowami na plecakach próbują spać. Ich ciałami rzuca konwulsyjnie.


Opływamy wyspę od północy i fala zaczyna zanikać. Wiatr jest południowy, więc tu jest znacznie spokojniej. Wkrótce wpływamy pomiędzy wyspy, na teren parku narodowego Botum. Jest to obszar zdominowany przez lasy namorzynowe. Wpływamy w labirynt korytarzy wodnych. Powierzchnia wody jest tutaj całkowicie spokojna. Wczoraj płynąc dużą łodzią, nie mieliśmy szansy zmieścić się w tych korytarzach. Nasz sternik robi różne sztuczki, niczym kierowca formuły jeden, lawiruje po ciasnych przesmykach, między sterczącymi wszędzie korzeniami namorzynów. Fascynująca zabawa! Filmuję z ręką wystawioną daleko za burtę. Las namorzynowy robi duże wrażenie. Drzewa stoją na swoich korzeniach, jak wielkie pająki. Obfite listowie mocno przysłania światło. Jest mroczno. Nastrój pasujący do horroru. Płyniemy w tak gęsto porośniętych miejscach, że zastanawiam się skąd sternik wie, że nie przyłożymy dnem w jakeś ukryte pod wodą badyle. Siedzący obok mnie Khmer prosi, żebym cofnął rękę, bo mogę stracić kamerę przy którymś z zakrętów. Ma rację. Adrenalina mnie wychyliła. Przepraszam.



Po dłuższym kluczeniu w lesie wypływamy znowu na szerokie wody. Fal tu nie ma, więc nie rzuca. Wszyscy jednak czują zmęczenie niewygodną pozycją.
Wpływamy w jakiś kanał obstawiony z obu stron łodziami i chatkami na brzegu. Wioska rybacka? Stajemy przy jednej z chatek i po głośnym przywołaniu zmierza do nas kobieta z kilkoma plastikowymi butelkami wypełnionymi żółtą cieczą. Benzyna! Jesteśmy na stacji benzynowej!


Sternik wlewa do baku olej i zawartość kilku butelek.


Pani dodaje do tego dwie butelki wody. Jedną dostają dziewczyny z przodu, drugą siedzący między nami Khmer. Wypija kilka łyków i podaje mi. Jesteśmy kumplami! Wypijam kilka łyków i podaję Krzychowi. Też jest kumplem. Potem Khmer podaje butelkę Koreańczykom. Odmawiają.




Wracamy do portu. Tu oczywiście skwar. Pakujemy sakwy na rowery i wtedy okazuje się, że Krzychu ma kolejnego flaka. Tym razem z przodu. Podpompowuje. Może powietrze zeszło na skutek gorąca. Spróbujemy trochę pojechać.


Jedziemy do restauracji obok hotelu, w którym spaliśmy poprzedniej nocy. Powietrze w dętce trzyma się dobrze. Zjadamy obiad i wyruszamy w stronę Tatai, wioski położonej 20 km od Koh Kong. Jedziemy w ciemno, bo nie pytaliśmy, czy można tam się przespać. Ma być trochę górek, ale dystans niewielki.
Niestety Jizo nałykał się wody i los zaczyna szwankować. Przy jednym z mocniejszych podjazdów w totalnym skwarze Krzychu źle się czuje. Stajemy na górze i odpoczywamy długo. Odpoczynek w tym słońcu to pojęcie względne. Jest tam kapliczka buddyjska, więc proponuję postój na noc, ale Krzysiek postanawia, że spróbuje dalej. Jest 17. i za godzinę będzie ciemno. Jedziemy teraz przez las Gór Kardamonowych. Jest dziko. Jedziemy wolno. Z koła schodzi ciśnienie i trzeba kilka razy pompować. Słońce zachodzi. Wokół tylko dżungla. Wiemy, że tu nie ma zmierzchu. Jest jasno, a zaraz potem, ciemno. Włączamy światła. I tu kolejna niespodzianka. Ja mam tylko przednie, a Krzych wcale. To skutek kilkukrotnego rozkładania i składania rowerów. Naprawiać czy jechać póki jasno? Jechać! Zanim, zrobi się ciemno, widzimy drogowskaz w kierunku wodospadu na rzece Tatai. Może tu coś będzie. Jest tylko zamknięty szlaban i jakiś kiosk ze światłami. Z kiosku wypada sfora psów, ale nie są agresywne. Obszczekują nas tylko. Wychodzi człowiek, któremu pokazuję gestem sen. Odpowiada gestem, że nie, że dalej. Jedziemy. Robi się całkiem ciemno, kiedy dojeżdżamy do czegoś w rodzaju farmy. Z jedynym światłem podjeżdżamy pod otwartą bramę, ale z daleka nadbiega sfora dużych psów. Zawracamy i uciekamy. Pieski dobiegają do roweru Krzyśka, ale na szczęście nie gryzą. Kawałek dalej jest budowa, a na niej duży namiot ze sprzętem. W środku światło i jacyś ludzie. Krzysiek pompuje, a ja idę się pytać. Psy? Chyba nie ma. Podchodzę do dwójki ludzi. Na szczęście jeden z nich mówi po angielsku. Tłumaczy mi, że wioska jest raptem 500 m stąd. Wystarczy zjechać z górki. Hurra!!! Wyjeżdżamy w ciemność. Znowu stajemy. Trzeba pompować. Wtedy z tyłu podjeżdża na skuterze ten, z którym rozmawiałem przed chwilą. Będzie nas eskortował, bo ma światła. Thank you! Zjeżdżamy. Po chwili orientuję się, że jadę sam. Dwa nieruchome światła powyżej mówią, że Krzysiek i eskorta stanęli. Pewnie dętka. Rzeczywiście, po chwili widzę, że światła ruszyły, ale jakby na piechotę. Doszli do mnie. Dętkę szlag trafił. Trzeba prowadzić. Dochodzimy do wioski i znajdujemy duży hotel. Nie lubimy takich. Cena 125$ za pokój. Umawiamy się, że Krzysiek korzystając ze światła przy hotelu, wymieni dętkę, a ja jadę dalej szukać taniego noclegu, za mostem na Tatai. 
Za mostem jest światłość. Są sklepy, kilka lichych domów i... gesthouse! Za 8$! Takie lubimy!
Wracam po Krzyśka i uradowani, na nowej dętce, jedziemy do hoteliku. Dostajemy chatkę na palach. Jest urocza. Malutka i ma jakieś koła od wozów chłopskich przytroczone do balustrady. Ładne to!
Kończymy dzień w lokalnej restauracji przy mało smacznym daniu. Jednak lepsze takie danie niż głód gdzieś w Lesie Kardamonowym. Jutro będzie lepiej (dętkom bynajmniej nie). Ale dzisiaj, moje kukiełki, nie popisałyście się!

P.S.
Zdjęcia na motorówce robiłem na spokojnej wodzie. Na falach nie mogłem, bo aparat nie zniósł by takiej kąpieli. Po powrocie do domu wkleję tu film z kamerki sportowej.

6 komentarzy:

  1. uff :) wzdycham uspokojona i idę czytać dokładniej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też odetchnęłam z ulgą ! Trochę się działo ! Zdaje się, że Jizo i Kaeru należy albo nawrzucać, albo czymś przekupić :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Było nerwowo, na szczęście wszystko ok. Wiem, że nie zawsze jest różowo, ale westchnęłam z ulgą, gdy znaleźliście nocleg.

    OdpowiedzUsuń
  4. Trzeba z kukiełkami rozmowę dyscyplinującą przeprowadzić ;) Co one sobie myślą?

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja odebrałam, ten wspaniały opis, jako horror... :) Chociaż i tu nie brakuje poczucia humoru :)
    Pozdrawiam i trzymam kciuki.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda,
    Świat jest piękny, czy to znasz?
    Otwórz oczy, patrz, otwórz oczy, patrz!"
    Tak mi się jakoś skojarzyło :))))))))))))))))))))

    OdpowiedzUsuń