poniedziałek, 11 stycznia 2016

Dzień trzeci Bangkok - Pattaya

Trzeciego dnia rano postanowiliśmy jechać na południowy wschód, w stronę Pattaya. Z wcześniejszego rozpoznania wiedzieliśmy, że nie ma sensu przebijać się rowerami przez niemiłosiernie zatłoczoną stolicę. Z dwóch opcji: pociąg/autobus wypadło na autobus. Z hostelu Decordo zabrała nas taksówka.
Ponadgodzinny przejazd na dworzec autobusowy Ekkamae dowiódł słuszności naszej decyzji. Ulice, którymi jechaliśmy, były totalnie zakorkowane. Wydostanie się z Bangkoku rowerem byłoby aktem samobójczym.
Na dworcu, w wyraźnie oznaczonym okienku, kupiłem bilet do Pattaya z informacją, że każdy z autobusów może zabrać rowery. Jak się później okazało - niekoniecznie.

Czekamy z naszymi tobołkami na stanowisku nr 1.


Czas płynie. Mija godzina naszego odjazdu - 12:30, ale autobusu nie widać.
Wreszcie, 15 minut po czasie, jest!


Krzysiek prezentuje bilety jednemu z obsługujących pracowników, który łypie okiem na bilety i nasz bagaż, po czym oddaje je z dezaprobatą, mówiąc coś w rodzaju "next one" (następny). Odwraca się plecami do nas i pomaga innym szczęśliwcom.


Podejmujemy ponowne próby nawiązania kontaktu, ale wciąż - "next one". Co jest? Za mały autobus czy co?
Po zapakowaniu wszystkich, którzy najwyraźniej zakwalifikowali się do tego rejsu, obsługa, dyskutując między sobą, zainteresowała się znowu nami, próbując coś tłumaczyć i pokazując palcami luki bagażowe.
No ale o co chodzi, proszę państwa? - pytamy. - My nie znamy syjamskiego.
Pani, która wygląda na szefową, krzyczy coś w kierunku grupy pasażerów, którzy tak jak my nie załapali się na autobus. Podchodzi młody człowiek i tłumaczy nam angielszczyzną, że jeśli chcemy jechać następnym autobusem, to proponują, żeby rowery pojechały tym, który tu stoi, bo tamten będzie miał miejsca dla nas, ale dla rowerów nie.
Co robić!? Co robić!?
Jak nie wiadomo, co robić, to trzeba zrobić naradę.
Naradzamy się, podczas gdy obsługa nerwowo tupie nogami.
Wynik narady - zaufanie przede wszystkim (bo inaczej możemy w ogóle nie wyjechać)! Oddajemy rowery, a przy okazji również wszystkie sakwy. Kasują za to dodatkowo 200 bahtów. Pozostajemy tylko z dokumentami i elektroniką.


Łzy w oczach, kiedy nasze rumaki, ciuchy, sakwy i sypialnie odjeżdżają w obcych rękach.
Czekamy.
Za dobre pół godziny podjeżdża kolejny autobus i okazuje się, że to nasz! Ma tylko godzinę opóźnienia. Tłumek się ciśnie.


Każdy chce jechać, a widać, że nie wszyscy się zmieszczą. My mamy ten przywilej. Wskakujemy i wkrótce ruszamy. Na peronie zostaje kolejna grupka naiwnie myślących, że to właśnie był ich kurs.
Po ponad dwóch godzinach tęsknoty za rowerami oraz oglądania krajobrazów przemysłowych na zmianę z odsypianiem krótkich poprzednich nocy zajeżdżamy na dworzec autobusowy w nadmorskim kurorcie. Przy wyjściu z autobusu miła niespodzianka. Pani, która wyglądała na szefową, czeka na nas i z uśmiechem pokazuje stojące nieopodal bagaże.

Nasze rowerki czekają w stanie nienaruszonym, a reszta toreb czeka wciąż w luku bagażowym poprzedniego autobusu. Jesteśmy szczęśliwi. :)

Na pobliskim parkingu znajdujemy ustronne miejsce w cieniu i przystępujemy do rozpakowania i skręcania różnych części w całość. Po kilku wcześniejszych wyprawach jest wprawa! Cieszy to!
Fotki z kolejnych faz uzbrajania naszych wozideł.





Jak widać, nie obyło się bez kibiców. Podchodzili zaciekawieni naszą operacją. Dopytywali o ceny sprzętu, osiągi techniczne albo skąd jesteśmy. Z Polski? Aaaa! Adamek! Lewandowski! No tak.
Tak to jest, odkąd pamięć moja sięga. Ikony Polski w najdalszych nawet krajach to papież, Lech Wałęsa i sportowi celebryci. Zdarzał się również Szopen, ale to tylko w Japonii.
Panowie kibice dotykali sprzętu, sprawdzali hamulce, ciśnienie w oponach - jak to chłopaki.
Jeden z nich zaoferował bezinteresowną pomoc w utylizacji pozostałości po opakowaniach rowerów.

Kiedy my kończyliśmy kręcenie śrubkami i zapinanie sakw, kierowcy udali się na plac parkingowy obok nas na rozgrywkę siatko-nogi. Przekopywali sobie przez siatkę coś przypominającego bardziej "zośkę" niż piłkę. Dużo przy tym było wesołych pokrzykiwań. Pokibicowaliśmy im trochę. Niestety już niedługo żegnaliśmy się ze łzami w oczach (bardziej ze śmiechu niż z żalu).



Pierwsze kroki po montażu rowerów to zawsze kierunek - stacja benzynowa. Trzeba nadmuchać w dętki. Zrobił to za nas pomocny chłopak ze stacji.

Ruszyliśmy w Pattayę, poszukując taniego noclegu. Miejscowość ta ma wątpliwą sławę z powodu imprez do białego rana i wszelkiej rozpusty. Jeśli Tajlandia to (również) seksturystyka, to Pattaya jest małą Tajlandią. Nad brzegiem morza rozlokowały się dwudziestopiętrowe monstra hotelowe. Nie dla nas te klimaty i progi.


Szukaliśmy więc w głębi lądu. Znajdowaliśmy mniejsze hotele, ale za to o wyższych cenach. Też nie dla nas. Podpytywaliśmy. Jakieś dobre dusze z jednego z obwoźnych kiosków handlowych wskazały nam kierunek i nazwę - Simon's Place. Tam będzie tanio, mówiły. Niedługo potem znaleźliśmy ten kameralny hotelik. Zajmuje on jakieś dwa hektary. W jego "patio" równym mniej więcej połowie całej powierzchni znajduje się jakiś milion otwartych barów. Na ladach tych barów umocowano mnóstwo niklowanych pionowych rurek o niewiadomym dla nas przeznaczeniu. Przestrzeń barów otoczona jest wiankiem parterowych pawilonów z pokojami sypialnymi. Ładne to wszystko, kameralne i klimatyczne.
Postanowiliśmy zanocować w tak uroczym miejscu. Pierwsze pytanie recepcjonisty brzmiało: Na godziny, czy na dobę?
A to wpływa na cenę? - podeszliśmy ekonomicznie do propozycji.
Jak na godziny, to trzy godziny i 350 za pokój. Jak na dobę, to 700 z łóżkiem małżeńskim lub 800 za osobne łóżka. - pan recytując cennik, wskazał na tablicę ze jego plecami. Tablica potwierdzała, że mówi prawdę.


Naradziliśmy się szybko, że trzy godziny na sen może nam nie wystarczyć. Łóżko wspólne... Hmmm... Możemy się pokopać przez sen.
Wybieramy opcję z górnej półki - zakomunikowaliśmy zgodnie.
Tu klucz. Tam pokój nr 44. Rowery mogą spać z wami. Gotówka z góry. - recepcjonista był równie miły, co rzeczowy.
Uiściliśmy. Poszliśmy do 44, przecinając w poprzek linię barów, które o tej porze jeszcze smacznie spały. Najwyraźniej funkcjonują w strefie czasowej znajdującej się po przeciwnej stronie globu.


Pokój okazał się bardzo duży i czysty. Może w nim spać około dwudziestu rowerzystów (z rowerami). Simon's Place to fajny plejs.

Dokonawszy popodróżowej ablucji jak zwykle poszliśmy w miasto. Miasto - jak każde inne. Tu striptease, tam go-go bar, tu tancerki w skąpych strojach, tam lady-boy o cudownej twarzy i nieco przydużych dłoniach. Muzyka techno, trans i generalnie głośne bum bum bum. Nuda...
Dotarliśmy do plaży, gdzie we względnej ciszy tajskie rodziny, mimo pełnej już ciemności, piknikowały na kamieniach lub na piasku. Dzieci kąpały się w płytkiej i ciepłej jak zupa wodzie. Ktoś brodził głębiej z latarką naczołową, szukając jakichś skarbów. Urocze obrazki.



W pobliskim barze wrzuciliśmy na ruszt pad thaia z owocami morza, a potem uraczyliśmy się kawą (Krzych) i frappuccino z zielonej herbaty (ja).



Wracając do naszej zacisznej stancji, zostaliśmy znienacka przyciągnięci przez salon masażu. Znienacek był tak silny, że już za 15 minut stękaliśmy obaj pod naciskiem rąk i nóg masażystek, wyginani boleśnie we wszystkich kierunkach świata, zgodnie z regułami klasycznego masażu tajskiego. Lokal zapewnił nam prysznic, zgrabne piżamki oraz godzinę boleści za cenę równą niecałym 20 procentom ceny masażu tajskiego we Wrocławiu. Muszę się tego koniecznie nauczyć! Trochę się w domu zaoszczędzi.




To nasze miejsce kaźni
Kiedy wróciliśmy do Simon's Place, wszystkie bary były już obudzone, klienci pobudzeni i rozkręceni widokiem owych niklowanych drążków, wokół których ustawiały figury jakieś kobiety. Pan z recepcji wcześniej nam mówił, że to jest ciche miejsce i muzyka przestaje łomotać i dudnić już około 4. nad ranem. Niewiele się pomylił - cisza nocna zaległa nad Simon's Place około 5.
Kołki douszne znowu się przydały.

Dobranoc, pamiętniku!

8 komentarzy:

  1. Błogosławione kołki.
    To był akt odwagi i desperacji posyłać rowery i ekwipunek osobno. Podziwiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kołki muszą być w podróży :)
    A, że masaż tańszy niż we Wrocławiu, to mnie nie dziwi. Zawsze to usługa na miejscu ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ryzykanci z Was! Rowery i bagaże innym autobusem... Nie wiem, czy bym się zdecydowała:) Ale za to ile egzotyki wkoło :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ewa2,Ninka - nic nie ryzykowali i nie byl to akt odwagi - w Tajlandii praktycznie
    nie ma kradziezy ani innych przestepsw pospolitych, jest absolutnie bezpiecznie, nawet dla samej kobiety w srodku nocy w ciemnym zaulku. Jak juz cos sie stanie to
    winnikiem bywa podpity cudzoziemiec, nigdy Taj. Oni znaja swoje wiezienia i nikt sie
    tam nie chce dostac.
    Robert, byles w Pattayi i nie byles na najbardziej znanej na swiecie Rewii Tranwestytow? Toz to jest to samo jak byc w Rzymie i papieza nie widziec!
    Most na rzece Kwai macie w planie?
    Aga z Czech

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ago, był to akt odwagi, nie tyle ze względu na prawdopodobieństwo kradzieży, ile ze względu na bajłagan, którego doświadczyliśmy na dworcu Ekkamae. Nie za bardzo pojmowaliśmy, co się w tym zamieszaniu dzieje. "Nasz" autobus nie chciał nas zabrać (nikt nie inforomował o opóźnieniu), ale po namyśle obsługa zdecydowała, że bagaże mogą pojechać. My - nie. Pani sprzedająca bilety informowała wcześniej, że każdy autobus zabierze rowery. Nasze największe obawy dotyczyły odnalezienia rowerów po kilku tygodniach w Berdyczowie, a przecież nasze nogi pojechały na koniec świata, żeby pedałować! Co ja bym im wtedy powiedział?!?
      Na rewię pójdziemy, ale w Bangkoku. Pattaya tchnie jakąś, za przeproszeniem, zgnilizną, a my chcemy doświadczyć piękna, jakie znamy z Takarazuki, czy z filmu dokumentalnego Martyny Wojciechowskiej. Nawiasem mówiąc, pojęcie transwestyty bardziej pasuje właśnie do aktorek Takarazuki. W przypadku fenomenu tajskiego chodzi o transseksualizm. Inne terminy to, tajskie - katoey (kathoey), lub angielskie - ladyboy, transgender i transsexual. Polecam dokument z cyklu Kobieta na końcu świata (Wojciechowskiej) lub znany tajski film fabularny pt. Beautiful Boxer. Film jako akt twórczy nie wart grosza, jednak autentyczna historia chłopca, który został bokserem, jednocześnie stopniowo transformując się w kobietę, łapie za serce. Pozwala zrozumieć, jak głębokie są potrzeby takiej zmiany i jak trudne związane z tym wybory. Uczy tolerancji.

      Usuń
    2. Widzisz sam, ze jestem z terminami na bakier, trzeba by sie podszkolic.
      Na mnie Takarazuka nie wywarla takiego wrazenia jak chlopaki z Pattayi, oni sie bawia tym co robia i to widac i czuc przy przedstawieniu. Ciekawa jestem
      Twoich wrazen po przedstawieniu w Bangkoku.
      Ja bylam w Tajlandii tylko 10 dni wiec malo wiem na tajlandzkie tematy, dzieki Tobie bede wiedziala duzo wiecej. Dzieki!!

      Usuń
    3. No. Ja jestem tu już 3 dni! Mogę Cię wiele nauczyć, tylko nie wiem dokąd Cię to zawiedzie :)))

      Usuń
  5. Byłem widziałem.Rewia transwestytów czy jak im tam okazała i trzeba zobaczyć koniecznie.Nawet jak się nie przepada za nadmiarem kiczu. Most nad rzeką Kwai rozczarowuje .Oryginału już nie ma.Polecam za to Miasto Phitsanulok.Tam prawie w każdym sklepiku koło kasy stała flaszka "Mekongu" Za około 2 naszych złotych za kieliszek. Pozdrawiam i zazdroszczę.Bardzo mi się tam podobało. Jacek B.z Legnicy.

    OdpowiedzUsuń