piątek, 29 stycznia 2016

Kampong Phluk

Szwajcarski turysta stoi jak sparaliżowany. Ręce, które przed chwilą aktywnie brały się do szlachetnej roboty, zwisają bezwładnie wzdłuż ciała. W jednej z dłoni tkwi strzęp przezroczystego worka foliowego. Szeroko, ze zdziwienia, otwartymi oczyma ogląda dziką walkę toczącą się tuż przed nim. Nie może uwierzyć. Przecież kierowała nim chęć dobrego uczynku!

Znajduję się w wiosce Kampong Phluk, położonej na południe od miasta Siem Reap, nad brzegami jeziora Tonle Sap, największego zbiornika słodkowodnego w Azji Południowo-Wschodniej. W tej części świata są tylko dwie pory roku - sucha i deszczowa. Tonle Sap zmienia swoją powierzchnię i głębokość w zależności od sezonu. Obecnie, w porze suchej, zbliża się do swojej minimalnej powierzchni - 2.500 km kw., a jego wody (wraz z uchodzącą z niego rzeką Tonle Sap) spływają na południe w kierunku Mekongu. W porze deszczowej obfite opady powodują wzrost stanu wód i odwrócenie biegu rzeki zasilanej spiętrzonymi wodami Mekongu. W tym okresie woda przepływa w kierunku północnym, powiększając powierzchnię jeziora aż do 16.000 km kw. Ponadsześciokrotnie! Dla porównania - największe polskie jezioro Śniardwy zajmuje powierzchnię 113 km kw. - kałuża!

Życie wokół Tonle Sap to skomplikowany i produktywny ekosystem. Od zawsze stanowił on centralny ośrodek zaopatrywania Kambodży w żywność. Osady ludzkie czerpiące korzyści z bogactwa tutejszej natury musiały dostosować swoją infrastrukturę do dynamicznie zmieniającej się linii brzegowej. Powstały więc wioski pływające, unoszące się dosłownie na wodzie, zmieniające swoją lokalizację wraz z pływami wód. Drugi typ zabudowań to wioski stacjonarne, których domy postawione są na palach tak wysokich, aby przy najwyższym stanie wody ich podłogi były zawieszone ponad jej lustrem.

Kampong Phluk jest właśnie taką wioską na palach.

Domy na szczudłach. 

Migawki z głównej ulicy. 


Suszące się krewetki.

Domy na szczudłach 2. 

W porze suchej można spacerować suchą stopą środkiem długiej "ulicy" biegnącej pomiędzy dwoma rzędami domów na patykowatych nogach. Życie dzienne w tym okresie schodzi na parter. Funkcjonują tu wszystkie drobne instytucje, łącznie z kuchniami domowymi. Ciemny ślad na palach wskazuje poziom wody w ostatnim sezonie deszczowym.

Pojechałem tam busem, w ramach wycieczki organizowanej przez lokalne biuro turystyczne. Krzychu zamówił sobie odpoczynek na ten dzień.
Mimo stosunkowo dużego ruchu turystycznego wszędzie widać ogromną biedę. Dzieci biegają w brudnych łachmanach albo na golasa. Często nagabują nas o datki. Na parterach gospodarstw brud i bałagan. Wszędzie czuć tymczasowość. Za dwa, trzy miesiące trzeba będzie to wszystko dźwigać na górę, umieszczać w łodziach, gdyż woda posiądzie prawie całą ziemię. Prawie całą, bo najważniejsze budynki - świątynia i urząd wiejski - znajdują się na usypanym sztucznie wzgórzu.
Życie jednak trwa i jego rytm odmierzają wydarzenia, które znamy również z własnych podwórek. Dzieciaki grają w jakąś grę. Rzucają patykami w inne patyki i cieszą się, jeśli trafią, przesuwając je.

Gra w patyki.


Interakcje z turystami. 


W dwóch miejscach wsi rozstawione są duże namioty, pod którymi odbywają się uroczystości weselne. Kobiety przygotowują wystrój i posiłki w wielkich misach. Z głośników dobiega głośna muzyka na zmianę z buddyjskimi modłami. Jest dużo stołów, co wskazuje, że duża część wioski będzie przy nich biesiadować. Zabawa potrwa trzy dni i dwie noce.

Pawilon weselny. 

Wspólne przygotowania do wesela. 

Weselna kuchnia. 

Na parterze jednego z budynków (pamiętajmy, że parter oznacza tu ziemię znajdującą się pomiędzy palami budynku, tymczasowo użytkowaną przez mieszkańców, dzięki zmiennej naturze jeziora) funkcjonuje szkoła języka angielskiego. Między słupami wiszą dwie małe tablice, przed którymi ustawiono kilka szkolnych ławek. Dzieci w różnym wieku, korzystają z krótkiej przerwy spowodowanej naszą wizytą i rozmową z nauczycielem. Dwóch chłopców podchodzi do mnie i ładną angielszczyzną zasypują mnie przygotowanymi wcześniej pytaniami - skąd jesteś, jak masz na imię, jaki jest twój ulubiony kolor, jaki jest twój ulubiony sport itp. Wydaje mi się, że rozumieją odpowiedzi, chociaż nazwa Polska niewiele im mówi. Niestety globusa nie ma.

Szkoła języka angielskiego. 


Szkoła prowadzona jest przez fundację Pagna Cambodia Education Fund i zapewnia dzieciom z dwóch wiosek darmową naukę języka. Przed wejściem stoi tabliczka informacyjna i puszka dotacyjna. Każdy z nas wrzuca tam parę groszy. Nauczyciel opowiada, że w Kampong Phluk działa również szkoła podstawowa, w której większość dzieci kończy swoją edukację. Władze Kambodży zapewniają jeszcze dwa stopnie darmowej edukacji, ale rodziców nie stać na transport dzieci do placówek położonych w innych miejscowościach.
W ławkach szkoły językowej siedzi kilkanaścioro dzieciaków. Reszta biega umorusana po ulicy i podwórkach. Nie wszyscy rodzice wierzą w edukację jako trampolinę do lepszego życia. A może obawiają się, że jedyną drogą dla wykształconych latorośli jest ucieczka z wioski?



Kończymy spacer po wiosce i wsiadamy do łodzi, z której obejrzymy las namorzynowy w wersji słodkowodnej. Śruba napędowa łodzi wystawiona jest na długiej żerdzi poza rufę, tak aby sternik mógł dokładnie kontrolować jej zanurzenie. Woda w dopływie, którym płyniemy, jest bardzo płytka. Śruby wszystkich łodzi zanurzone są minimalnie pod powierzchnią wody. Ruch jest duży w obie strony. Meandrujemy w wąskim korycie, ocierając się niemal o jednostki płynące w przeciwnym kierunku. Zmącona woda ma barwę żółtobrązową i zero przejrzystości. Czy w takim środowisku, mąconym co kilka sekund przez stalowe skrzydła śrub, może istnieć jakieś życie? Zdziwiony, widzę jednak, jak jakiś człowiek zarzuca niemal pod dziób naszej łodzi małą sieć. Chyba wie, co robi...

Wąsko i płytko. 


Praca na jeziorze Tonle Sap. 


Platformy rybackie. 

Las namorzynowy, jakże uboższy od tego, który oglądaliśmy pod Koh Kong, stoi obecnie na suchym lądzie. Drzewa nie mają charakterystycznych dla lasu morskiego pajęczych odnóży. Są mniejsze. Widać, że w związku z porą suchą, nie mają tu łatwego życia.

Słodkowodny las namorzynowy.

Wypływamy na szersze wody jeziora i po wyłączeniu silnika słuchamy krótkiego wykładu o Tonle Sap. Nasz przewodnik stara się zabawiać grupę dowcipami i licznymi pytaniami. Trochę to irytujące. Nie widzę, aby ktokolwiek dobrze się bawił. Może podobnie jak ja, liczyli na wizytę w pływającej wiosce. W zamian dowiadujemy się, że podpłyniemy do cumującej niedaleko restauracji na tratwie. Hmmmm... Nikt nie mówił, że jest głodny. Na tym program wycieczki ma się zakończyć.

Wykład na temat jeziora. 

Masaż z zaskoczenia - szansa na zarobek. 

Restauracja. 

Nie mam potrzeby zaglądać do restauracji, więc zostaję w łodzi i gaworzę leniwie z Pawłem, który urodził się i mieszka w Nowym Jorku. Wiem już z rozmowy w busie, że jego rodzice wyemigrowali z Polski w latach osiemdziesiątych. Tam się poznali. Tato wciąż tęskni za krajem i chce wracać na starość. Paweł jednak jest Amerykaninem. Lubi odwiedzać Polskę, ale z pewnością nie opuści USA na stałe. Lubi podróżować. Zgadujemy się o wspólnych zainteresowaniach Japonią. Uczy się języka japońskiego, a po powrocie ma spotkanie rekrutacyjne w sprawie nauczania angielskiego w Japonii. Powodzenia, Pawle! Obyś zakochał się w tym cudownym kraju!

W naszej trzynastoosobowej grupce są jeszcze Francuzi, Niemcy, Szwajcarzy i kilka osób z Chin. Jeden ze Szwajcarów wpadł na pomysł, aby zakupić dużą paczkę słodyczy. Jest to przeźroczysty worek foliowy, w którym ułożono kilkadziesiąt małych opakowań z cukierkami. Celem jest rozdanie łakoci dziatwie kręcącej się w pobliżu platformy, z której wsiadaliśmy na łódź.

Kiedy po powrocie wychodzimy na brzeg, Szwajcar z uśmiechem wyciąga worek i przywołuje grupkę dzieci. Zapewne liczy, że ustawią się wianuszkiem wokół niego i wyciągając drobne rączki, przyjmą po jednej paczuszce, z miłym uśmiechem i skinieniem główki.

W momencie kiedy próbuje rozerwać dłońmi worek, jedno z dzieci (7-10 lat) podbiega, szybkim ruchem wyszarpuje cały worek, zostawiając w dłoni zbaraniałego darczyńcy jedynie mały ochłap folii. Pozostałe dzieci rzucają się na swojego kolegę i rozpoczyna się dzikie i agresywne rozdzieranie worka i łapanie wysypujących się małych opakowań. Dzieciaki krzyczą na siebie, odpychają się i rzucają się natychmiast na wszystko, co upadnie na ziemię. Chłopiec, który podjął pierwszą akcję, tuli pozostałości do siebie i ucieka na platformę na rzece. Kto ma już cukierki, ucieka na bok. Reszta jednak goni zdobywcę dużego worka i walka przenosi się na krawędź boku platformy. Pozostałe woreczki wysypują się na deski i do wody. Część dzieci skacze za nimi i gramolą się na brzeg ze swoimi zdobyczami.

Wszystko trwa chyba kilka sekund. Nie jestem zresztą pewien, bo tak jak inni stoję osłupiały obrotem sytuacji. Widzieliśmy przecież biedę i brud we wsi, ale chyba nikt nie spodziewał się, że aż taka ostra walka rozegra się o kilka paczek słodyczy. Kolejna lekcja pokory wobec niezrozumiałego dla człowieka Zachodu poziomu ubóstwa i głodu. Nie było żadnego "dziękuję", ale czuję mocno, że to z naszej strony powinno paść "przepraszam". Przepraszam za waszą biedę, za kolonizację Indochin, za amerykańskie nielegalne i legalne bombardowania Kambodży, za to, że my w Europie opływamy w luksusy, które stały się naszą codziennością dzięki krzywdzie i ubóstwu takich jak wy, na całym świecie.

7 komentarzy:

  1. Niepotrzebnie masz wyrzuty sumienia Robercie. Ja coś takiego widziałam na Słowacji w cygańskiej wiosce, a przecież Słowacja aż tak bardzo się od Polski nie różni, prawda? Nie uważam że powinniśmy przepraszać za to że urodziliśmy się w innym miejscu. To nie my sprawiliśmy że jest tam tak biednie, to klimat i niestety, inna kultura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście punktów widzenia w dziedzinie postkolonializmu może być wiele. Klimat i inna kultura nie dają pełnej odpowiedzi na pytanie o przyczyny nieszczęść w Kambodży. Sąsiednie kraje - Tajlandia i Wietnam są o wiele lepiej rozwinięte. O ile historia w okresie ostanich wieków była dla Tajlandii łaskawa, to o Wietnamie nie można tego powiedzieć. A jednak oba kraje, położone w tym samym klimacie, będące w kręgu tej samej kultury, osiągnęły więcej.
      Nie chcę uprzedzać faktów, które mam zamiar opisać wkrótce. Powiem tylko, że okres kolonializacji Kambodży przez Francję nie podlega wcale jednoznacznym ocenom. Obecność Francji w Indochinach przyniosła Kambodży wiele korzyści.
      Czuję się mieszkańcem Zachodu. Na pewno tak jestem widziany przez tubylców. Od wielu lat, zwiedzajac świat, widząc przepych miast europejskich z jednej strony i skrajną biedę, powszechną w krajach trzeciego swiata, nie mogę wyzbyć się przekonania, że niesprawiedliwości ostatnich kilku wieków proszą się o wystawienie rachunku. Być może dzieje się to właśnie na naszych oczach.
      Jako Polak mam prawo myśleć, że moi przodkowie nie brali udziału w tym wyzysku. My do europejskiego koryta dopchaliśmy się raptem kilkanaście lat temu. Dopiero teraz spijamy tę śmietankę. Czy możemy sie przez to czuć współwinni?

      Usuń
  2. Zbieram się do napisania czegoś już od wpisu o S-21, który mogłam na całkiem świeżo skonfrontować z tym, co przeczytałam w pożyczonej mi przez Ciebie książce o dyktaturze Pol Pota. Przerażające, że można tak bardzo się zgubić w życiu, w człowieczeństwie, że można tak wypaczyć skądinąd dobrą i słuszną ideę.
    Dzisiejszy opis scenki z panem Szwajcarem to tak jak piszesz poniekąd konsekwencja bezmyślnych, krótkowzrocznych, egoistycznych i cynicznych rządów silniejszych. Brak otwarcia na konstruktywną krytykę, zamknięcie na wszelką inność, deprecjonowanie odmiennego, nieznanego to krok do ciemnych sfer naszych umysłów. A tam już, jak tyle już razy się okazywało,łatwo się zagubić. W takich kontekstach człowiek nie brzmi dumnie.

    Ale żeby nie było tak mrocznie, to pozwolę sobie zachwycić się cudami przynależnymi miejscu, w którym jesteś. Krajobrazy - zwłaszcza bieszczadzkie ;) - delfiny, słonie, te domy na szczudłach, a nawet (niech mi konie wybaczą!) motory. :) No i ludzie chyba też, mimo tego, co ich spotkało, a co nie mogło nie pozostawić w nich jakiegoś piętna. Ta przyjazna rodzina, którą opisałeś kilka dni temu, wydała mi się bardzo, bardzo. Bo ludzi pewnie można spotkać wszędzie...

    PS. Czy poważyłeś się może przy okazji odwiedzenia słoniczek wyszorować którejś uroczą połać dajmy na to za uchem? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Połać dajmy na to za uchem szorowałem ręcami na sucho przed kąpielą. Niestety, kąpiel słoniątek odbywała się tuż przed zakończeniem wizyty w rezerwacie. Za kilka minut wsiadaliśmy na motorki i rwaliśmy z powrotem w stronę Kratie. Musiałem, ze względu na brak kąpielówek, odpuścić ponowne moczenie. Robiłem zdjęcia i zazdraszczałem kolegom...

      Usuń
    2. A ja zazdraszczam i kolegom, i Tobie, gdyż zapewne dobra i na sucho połać słonia. Nie mylić z połciem słoniny!

      Usuń
  3. Kiedy przeczytałam o tym Szwajcarze, zaczęłam zachodzić w głowę, co się stało. Zorientowałam się, kiedy napisałeś, że w worku były cukierki, bo podobną sytuację opisała Chmielewska, tylko rzecz działa się w Algierii. Smutne to, a czy mamy się czuć odpowiedzialni? Sama nie wiem, ale w pewnym stopniu i my, choć nie posiadaliśmy kolonii, przyczyniliśmy się do tego zacofania i biedy, generując popyt na dobra stamtąd pochodzące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I dopiero przeczytałam odpowiedź pod poprzednim postem; z góry dziękuję:)

      Usuń