środa, 27 stycznia 2016

Mondulkiri Sanctuary

Van, który zawiezie część naszej ekipy.

Jedziemy w konwoju - van + 4 motory.



Nasi towarzysze na motorach Ashish (z Indii) i Cathal (z Irlandii).  
Stan moich spodni - po przejściu po laterytowym pyle.

Słoniowa skała.

Koszulka od syna z konturem Kambodży.


Maszerujemy przez rezerwat.

Żeby mogło dojść do tego spotkania, musieliśmy najpierw pokonać pieszo kilka kilometrów trudnego terenu, którego ukształtowanie przypomina trochę Bieszczady. Podążaliśmy za Benem przez wysokie trawy, lokalne leśne plantacje roślinne (ryż - odmiana leśna, kasawa, ananasy i in.), gęsty las deszczowy i wyschnięte o tej porze roku hale górskie, odpoczywając chwilami, jeśli trafił się na nich choćby skrawek cienia. 

Dżungla.

Przekraczamy strumienie.

Owoc ananasa.

Górska odmiana pól ryżowych.

Kasawa.

Marsz.

Odpoczynek w skąpym cieniu i pogawędki.

Bieszczadzkie klimaty.

Stoimy pośród gęstej zieleni lasu deszczowego. Nie jest wysoki ani bardzo gęsty, więc słońce migocze ku nam pomiędzy liśćmi. Nie jest to miłe uczucie. Żar jest zbyt duży. Przed chwilą przedzieraliśmy się w to miejsce pośród liściastych krzewów i drzew. Teraz na komendę Bena, który jest naszym przewodnikiem, zachowujemy ciszę i w skupieniu czekamy. Ben wcześniej posłał w leśny eter kilka okrzyków i słyszeliśmy, jak za którymś razem odpowiedział nam głos z oddali. Są tam, powiedział, wskazując ręką. Ale to nie my do nich pójdziemy. Poczekamy tutaj.

Patrzę wokół siebie i zachodzę w głowę, jak u licha przez tę gęstwinę, przez którą myśmy ledwo szli, chłostani gałęziami i liśćmi, przejdą one?!
Słychać wzmagający się szelest z kierunku, z którego dobiegł krzyk mahouta (opiekuna). W niewielkiej odległości wierzchołki kilkumetrowych drzew zaczynają się kołysać. Kiedy jedne z nich uspokajają się, te jeszcze bliższe nam wpadają w niepokojące pobudzenie. Przypominają się sceny z Parku Jurajskiego. Co tu wypadnie prosto na nas?! Uciekać czy stawić mężnie czoła?!
Wreszcie pomiędzy liśćmi pojawia się ciemny kształt. Rozpycha gałęzie, prąc do przodu jak taran. Robi to jednak dostojnie, nie śpiesząc się. Nie potrzebuje prędkości, żeby się przedrzeć przez zieleń. Wystarczy masa.
Krok za krokiem, noga za nogą, stają przy nas. Dzieli nas kilka metrów. Bliżej nie chcą podjeść. Ich nieproporcjonalne, w stosunku do wielkości ciała, małe oczy obserwują nas. Są jakby trochę zawstydzone. Niepewne i nieśmiałe.

Pierwsze spotkanie ze słoniami.






Chellot i Chepril - dwie słonice indyjskie żyjące w niewielkim rezerwacie Mondulkiri Sanctuary. Rezerwat działa pod szyldem Local Enviromental Awareness Foundation (L.E.A.F.), organizacji pozarządowej powołanej przez grupę kambodżańskich ochotników. Starają się na tym terenie przywrócić pierwotne zalesienie i współpracować z lokalnymi mieszkańcami, zatrudniając ich i podnosząc świadomość korzyści z koegzystencji rezerwatu z ich wioskami (praca, przychody z turystyki).
Słonie w tej części Kambodży wykorzystywane są wciąż do ciężkiej pracy w lesie. Zajmują się pomocą przy wycinaniu lasów, wyciąganiem pni drzew, noszeniem ryżu i żywicy z upraw leśnych i... wożeniem turystów na własnych karkach. Zostały przejęte przez L.E.A.F. po wielu latach pracy. Tu w rezerwacie są współwłasnością 31 rodzin plemienia Bunong, z których wymiennie rekrutują się ich opiekunowie. Ci dwaj, którzy byli z nami, młodzi sympatyczni chłopcy, odnosili się do zwierząt z widocznym szacunkiem.
Obie panie mają po około 50 lat. Są zaskakująco niewielkie. Wydaje się, że gdyby je jeszcze trochę pomniejszyć, mogłyby żyć z ludźmi jako zwierzęta domowe.
L.E.A.F. stara się zapewnić im w tym miejscu warunki bytowania zgodne z ich naturą. Rezerwat nie ma ogrodzenia. Słonie drepczą sobie, jak im w duszach zagra. Zawsze w parze. Mahout towarzyszą im cały czas i pilnują, aby nie opuszczały terenu rezerwatu. Mają wyżywienie zgodne z ich naturalnymi potrzebami. Za przysmak służą im smukłe pnie bananowca, które Ben w naszej obecności ściął i przygotował. Potem obserwowaliśmy, jak zajadają ze smakiem.

Ben trzyma oprawiony pień bananowca i opowiada o zwyczajach kulinarnych słoni.
Po obserwacji ich uczty nasza grupa udała się na własny posiłek w okolice jednego z wodospadów rzeki przepływającej przez teren rezerwatu. Zanim przyniesiono jedzenie, mieliśmy pół godziny na zabawę w wodzie. Można było popływać w oczku wodnym u podnóża wodospadu i powspinać się po skałkach, wchodząc na wyższe progi rzeczki. W panującym tu ukropie była to bardzo orzeźwiająca rozrywka. Ponieważ nie wzięliśmy z Krzyśkiem kąpielówek, nie było innego wyjścia, jak wejść do wody w spodniach, w których przyjechałem. Pełna wolność! Spodniom, po wcześniejszej jeździe po pylistej laterytowej drodze, bardzo się to przydało. Mojej skórze również. Po kilkunastu minutach i tak wszystko było suche.
Po kąpieli zabraliśmy się za jedzenie, rozsiadając się na drewnianych ławach lub kamieniach w chłodzącym cieniu drzew. Danie proste - zapiekany ryż z warzywami - smakowało wybornie!
Nadszedł czas na kąpiel słoni. Udaliśmy się w tym celu w miejsce przeznaczone dla nich ze względu na łatwe wejście do wody.

Kąpiel przy wodospadzie i dalszy marsz.






Przewodnikom nie wolno używać wobec zwierząt żadnej siły. Wszystkie ich działania odbywają się na zasadzie zachęty głosem. Czasem jednak muszą wsiąść na ich grzbiety i kierować nimi podobnie jak w przypadku jazdy konnej. Słonie znają ten rodzaj współpracy znakomicie ze swoich poprzednich zajęć. Tak było przy kąpieli. Panie nie chciały za bardzo wejść do rzeki. Panowie wjechali więc na słonicach w miejsce, gdzie woda sięgała im do połowy ciała. Ochotnicy z grupy weszli za nimi do wody i zaczęła się zabawa w chlapanie i szorowanie ich szczotkami. Chyba sprawiało im to przyjemność, bo przysiadły, a jedna z nich nawet kładła się, zanurzając głowę. Dla obserwujących radość uczestników było oczywiste, że oba gatunki ssaków bawią się znakomicie.

Kąpiel słoni. 








Spędziliśmy w towarzystwie słoni, w ich nowym domu, połowę gorącego dnia. Poznaliśmy kilka osób z Izraela, Indii, Irlandii, Macedonii i innych krajów. Wszyscy byli szczęśliwi, mogąc spędzić dzień z tymi uroczymi i delikatnymi zwierzętami, mając świadomość, że kupno uczestnictwa w tej imprezie przyczynia się do rozwoju rezerwatu. L.E.A.F. zdobywa fundusze na odkupienie kolejnych zwierząt z miejsca ich pracy. Warto dodać, że nie jest to jedyna instytucja działająca w tej sprawie na terenie prowincji Mondulkiri.



Czas w dalszą drogę.


5 komentarzy:

  1. Powiedz ze chociaz kaski mieliscie...
    Super przygoda, naprawde. Ostatnio znajoma zamieszczala na Facebooku zdjecia z mycia sloni, znaczy ona myla, tez w Kambodzy. Ja sie boje duzych zwierzat, ale te wydaja sie przyjazne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kaski mieliśmy oczywiście. Gorzej było z ich zakładaniem. Zdarzyło się to tylko dwukrotnie, za każdym razem w towarzystwie policji. O tym w następnym wpisie pamiętnikowym :)
      Słonice sprawiały wrażenie bardzo przyjaznych i delikatnych. Kto na przykład lubi konie, nie będzie miał kłopotu z podejściem do słonia indyjskiego (są znacznie mniejsze od afrykańskich)

      Usuń
  2. Pasjonująca relacja. A co dopiero osobisty udział:).

    OdpowiedzUsuń
  3. Fantastyczne przeżycie! Udało mi się raz być tak blisko słonia; To było daaawno temu, kiedy jako młoda (i ekologicznie mniej uświadomiona) mama byłam z dziećmi w cyrku, który po zakończeniu przedstawienia organizował w osobnym namiocie przejażdżki na słoniach. Oczywiście kupiłam bilety dla dzieci tylko. To były takie słoniowe podrostki, nie dorosłe słonie, i trwało to wszystko może piętnaście minut, ale wrażenia niesamowite. A to nic w porównaniu z Waszymi doznaniami - kilka godzin w takim towarzystwie!

    OdpowiedzUsuń
  4. taki dzień mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń