środa, 27 stycznia 2016

Mondulkiri

W prowincji Mondulkiri spędziliśmy łącznie trzy dni. Co się działo oprócz opisanej wcześniej wizyty w rezerwacie Mondulkiri Sanctuary?
Przede wszystkim była niesamowita frajda podróżowania motorkami. Nie dajcie się zwieść ich wyglądowi. Skuterki, tak? Nie!!! To zmyłka. Mają czterosuwowe silniki o pojemności 125 ccm, a to daje takiej małej maszynie niezłego kopa.

Zakupy w wiosce.
Droga VI kategorii.
Podobnie jak na rowerach, nie zakładaliśmy kasków (mało kto na prowincji to robi), co dawało cudowne poczucie wolności. Wiatr we włosach (szum w uszach), muchy między zębami (ciągły uśmiech radości) i śpiew (na całe gardło) na zmianę Highway Star (Deep Purple) z Bicycle Race (Queen). Przy wysokim słońcu zakładaliśmy czapki (ryzyko udaru), przy niskim było całkiem łyso.

Droga III kategorii.
Tylko raz na rogatkach Sen Moronom policja zatrzymała nas i pouczyła, że należy wkładać te nocniki (za zakrętem zdjęliśmy), a potem, pouczeni wcześniej, sami je założyliśmy przed Kratie - na czas przejazdu przez punkt kontrolny.
Drogi różne, choć zdecydowana przewaga dobrych asfaltów, mniej z dziurawymi asfaltami i kilka razy nawierzchnie laterytowe - czerwone i cholernie pylące. W postach o wizycie u słoników oraz u delfinów widać stan mojej czapki i spodni po takich przejażdżkach.

Pojazd bez kabiny, jakich tu pełno.
Warto wspomnieć, że przez dwie noce obozowaliśmy w Nature Lodge - ośrodku założonym i prowadzonym na kilku hektarach pagórkowatego terenu, na którym porozrzucano w komfortowych odległościach drewniane domki. Podobnie jak te na wyspie Koh Kong, mają przewiewne ściany i podłogę, a dach jest niejako zawieszony nad ścianami z dużą przerwą w miejsce elementu, który u nas nazywa się wieńcem. Kąpiel w łazience polega na tym, że woda spływa sobie przez szczeliny posadzki na grunt poniżej domu.

Wjazd do ośrodka.
Domek.
Pomiędzy domkami przez całą dobę pasą się krowy i konie. Można podchodzić i pieścić do woli.

Pasą się w naszym obejściu.
Nasz domek, szczególnie nocą, upodobało sobie stworzenie, które nazwaliśmy Fak Ju, ponieważ z regularnością kukułki zegarowej przysiadało pod okapem dachu i wsadzając swój dziób w szczelinę nad ścianą, po kilkunastu sygnałach ostrzegawczych, darło się przez kilka minut onomatopeją przypominającą do złudzenia angielskojęzyczne przekleństwo. Tu nawet kołki douszne nie pomagały. Ptaszysko miało moc trzech tenorów razem wziętych. Ale czego człowiek współczesny i nowoczesny nie zrobi dla ekologii! Tłumaczyliśmy więc sobie nocami, że to my u niego w gościnie. A że on niezbyt gościnny? Taka widać jego ptasia mać.
Recepcja ośrodka mieści się w klimatycznej restauracji, naturalnie z otwartymi ścianami. Drewniane ławy, stołki, dziergane poduchy, gitary dostępne dla każdego chętnego, wraz z pagórkowatym otoczeniem przypominały mi trochę bieszczadzkie klimaty. Ludzie chętnie przesiadywali tu wieczorami, pod tarasem rozpalano ognisko, pod które podchodziły zaciekawione krowy. Kładły się potem do snu w jego sąsiedztwie. Nastrojowe to było.

Restauracja.
Bieszczadzkie klimaty
Do restauracji - tylko boso.
Bieszczadzkie klimaty 2.
Gdybym miał gitarę...
Nasz domek.
Zwiedziliśmy północno-wschodnie okolice Mondulkiri, a w szczególności wodospad Bou Sra. Wycieczka tam była o tyle ciekawa, że wraz z pokonywanymi kilometrami zmniejszała się jakość nawierzchni, potem jakość całej drogi, aż na końcu droga się całkiem załamała.

Zawalony most.
Objazd.
Chodzi o most, który ze starości i przemęczenia pękł w połowie i chłodzi się od tej pory w rzece. Ile to trwa? Ponoć najstarsi ludzie nie pamiętają. Ruch tu i tak niewielki, bo to ślepa droga prowadząca pod granicę wietnamską. Zarządzono więc objazd z przekroczeniem rzeki w jej płytszym miejscu. Dno tu kamieniste, więc nawet cięższy sprzęt sobie poradzi. Miejscowa ludność przeprawiając się przez bród, zatrzymuje się często na środku i chlapu-chlapu, myje swoje jednoślady, które i tak po drugiej stronie się ufajdają, bo ten objazd to droga z czerwonego marsjańskiego pyłu, o którym było powyżej.

Przeprawa.
Suszenie kończyn
dolnych. 
Przeprawiliśmy się i my. W tamtą stronę z duszą na ramieniu, ale z powrotem już z duszą na swoim miejscu. Jak rutyniarze.

Przeprawa powrotna.
Przeprawa powrotna 2.
Sam wodospad szczęki nie urywa. Jest dojście z widokiem na jeden tylko próg o wysokości około 10 m. Niżej położony i zdecydowanie wyższy próg jest niestety niedostępny. Można jedynie spojrzeć w dół z krawędzi (na własne ryzyko utraty zdrowia lub życia).

Wodospad Bou Sra.
Niższy stopień wodospadu - niedostępny.
Znaleźliśmy się przy wodospadzie już dosyć wcześnie rano i byliśmy tam sami, poza sporą grupą przygotowujących się do handlu i usług lokalnych mieszkańców. Zdziwiła nas mnogość kramików wzdłuż ścieżki nad wodospad. Przecież tu żywej duszy nie ma! Na brzegach wokół oczka wodnego uzbieranego pod wodospadem rozłożono dziesiątki metrów kwadratowych kolorowych dywaników.

Pierwsi piknikujący.
Przybywają kolejni goście.
Przygotowane dywany na piknik - będzie nas więcej.
Niedługo potem pojawiła się pierwsza grupka... mnichów buddyjskich. Pokręcili się wokół, porobili setki fotek smartfonami i tabletami i zasiedli na dywanikach. Pojawiła się też grupka kobiet, z których niektóre ubrane były w jednolite jasne stroje i miały ogolone głowy. Prawdopodobnie to mae chee - kobiety, które nie są mniszkami, ale żyją w celibacie i zgodnie z ośmioma zasadami nałożonymi na mniszki przez samego Buddę. W ciągu następnej godziny nad brzegi Bou Sra ściągnęły całe tłumy turystów, wśród których nie było ani jednego człowieka z Zachodu. Czysto lokalna impreza. Ludzie schludnie, a wręcz elegancko, poubierani. Całymi rodzinami.

Dziewczynki z okolicy.
Pikniki.
Nie mylił się mój przewodnik, opisując Mondulkiri jako prowincję, w której ze względu na łagodniejszy, bo górski, klimat osiedlają się lub budują domy wczasowe bogatsi mieszkańcy Kambodży. Handel i usługi rozkwitły. Przy dywanikach kręciło się stadko fotografów czekających na okazję. Taka też wkrótce się pojawiła. Odbyła się sesja na tle wodospadowej ściany.

Sesja zdjęciowa pod wodospadem.
W jednym z kiosków zamówiłem ryż opiekany w kukurydzianym liściu. Miał słodkie nadzienie. Pani miała słodki uśmiech. Razem było bardzo smacznie.

Stragany czekające na turystów.
Zapiekanka ryżowa w liściu bananowca.
W drodze na parking spotkaliśmy jeszcze niewidomego muzyka grającego na nieznanym mi instrumencie strunowym i śpiewającego rzewnym głosem. Pięknie nostalgiczne to było. Postaliśmy przy nim kilka minut i dziękowaliśmy serdecznie, płacąc po zakończeniu za jego śpiew.

Muzyk.
Piękny jest krajobraz w Mondulkiri, chłodniejszy klimat (po raz pierwszy rano założyłem polar) ze względu na wysokość 800 m n.p.m. Po wyjściu z terenu wodospadu wsiedliśmy na motory i bez celu przejechaliśmy jeszcze 100 km, ciesząc się pędem naszych rumaków, każdym podjazdem i zjazdem. Byliśmy po prostu szczęśliwi.
Coś czuję, że zbliża się czas zakupu motoru...

************




 Jedna z dwóch okazji do założenia kasku - w tle punkt kontrolny policji.

5 komentarzy:

  1. Ten złamany most... Że też nikt z rozpędu nie wjechał do rzeki. Tak ukryty w dole.

    OdpowiedzUsuń
  2. zakup motoru? następna miłość?? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech, to jednak trochę inaczej jeździ się motorem po prawie pustych drogach i bezdrożach, a inaczej po mieście i zatłoczonych drogach.
    Te stragany - wszędzie ludzie liczą na jakiś zysk. Pamiętam, jak się zdziwiłam, kiedy płynąc kajakiem po Krutyni zobaczyłam stragany z ceramiką z Bolesławca:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, zdjęcia umieszczone w tym wpisie sugerują wyłącznie bezdroża. Nie wszędzie było jednak tak luźno. Po drodze do Mondulkiri i w samej prowincji często przejeżdżaliśmy przez miasta i mieściny mocno zatłoczone. Szczytem dużego ruchu była podróż powrotna, w dużej części w ciemności. Dużo samochodów ciężarowych i mrowie wszelkiego innego drobiazgu. My w niedoczasie, podkręcaliśmy tempo, wyprzedzając większość z pojazdów. Lud tutejszy ma zwyczaj używania świateł długich lub jazdy bez oświetlenia. Wariant pośredni, popularny w Europie, zdarza się rzadko. Można dodać kurczowe trzymanie się środka jezdni przez duże pojazdy. Nieustanne trąbienie. Można sobie wyobrazić jazdę wieczorną w takich warunkach tylko, jeśli się w niej uczestniczyło.
      Zdjęcia, ze zrozumiałych powodów, robione były głównie przy minimalnym ruchu. Ale mam kilka fotek pokazujących większe zagęszczenie. Wkleję je, Ninko, dla Ciebie :)

      Usuń
  4. A jednak bez kasków :-)
    Ja nie wiem, jak oglądam te wszystkie zdjęcia to te motorki to takie małe popierdółki się wydają, a przecież ja też mam czterosuwowego 125cc i mój się wydaje znacznie większy. Ale przez to chyba że ja mała baba jestem i każda popierdółka dla mnie jest duża, bo na swoim to ja nogami ledwo do ziemi dostaję.
    Cóż, motor w moim obecnym kraju to efekt kryzysu wieku średniego. Wtedy przestaje on być już taki "zabójczy" bo człowiek większą świadomość ma. Dopiero początkująca jestem ale szczerze polecam :-)
    Bardzo zafascynowana jestem Twoją wyprawą, marzy mi się coś takiego. Nie zdziw się jak się kiedyś zgłoszę po poradę ;-)

    OdpowiedzUsuń